Wierzcie lub nie, ale SADZIŁAM RYŻ! Piszę to wielkimi literami, bo doniosłości tego faktu inaczej wyrazić się nie da.
Pan Mang dotrzymał słowa. Rankiem załadował nas do łodzi i rzeką Ou popłynęliśmy do jego rodzinnej wioski położonej malowniczo u stóp wielkiej, wapiennej góry. Widok wypisz wymaluj jak w naszych Pieninach, tylko roślinność inna - bananowce zamiast sosen i świerków. Sama wioska niewielka i dosyć biedna, choć w drodze powrotnej zahaczyliśmy o jeszcze biedniejszą. Co tylko potwierdza prawdziwość reguły względności rzeczy. Ale wróćmy do wioski pana Manga.
W wiosce nie ma prądu, ale za to jest szkoła podstawowa. To wielki postęp, bo kiedy pan Mang był dzieckiem, do podstawówki wiosłował łódką do sąsiedniej wsi - większej i zasobniejszej. Teraz szkoła jest i choć mieści się w bambusowym baraczku - jedna salka z kilkoma ławkami i tablicą, stanowi przedmiot dumy całej wioski.
Ponieważ pana Manga wszyscy tam znają (w końcu jest swojakiem), dostąpiliśmy zaszczytu spożycia owoców w towarzystwie samego sołtysa! Sołtys milczał z godnością, bo po angielsku nie mówi, ale za to hojnie częstował lokalnym samogonem Lao Lao. Ja nie skorzystałam, ale ci, co skorzystali, twierdzą, że niezły.
Po owocowej uczcie w towarzystwie miejscowej władzy wsiedliśmy do łodzi, by przeprawić się na drugą stronę rzeki. Potem już tylko 40 minut marszu ścieżką przez dżunglę i pola ryżowe! Kilka sporych prostokątów poprzedzielanych miedzami, w tym jeden nieobsadzony, mrugający do nas zachęcająco oczkiem brązowawej wody. Pośrodku rzucone sadzonki, czekające na tych, którzy w pocie czoła wetkną je w błotniste dno. Czyli na nas!
Boso, z lekką tremą ruszyliśmy miedzą ku naszemu przeznaczeniu. Pan Mang pokazał nam, co mamy robić. Niby nic takiego. Bierzesz w garść sadzonkę ryżu - kilka ździebeł zakończonych korzonkiem, chwytasz przy korzeniu, zginasz grzbiet i wciskasz roślinkę w błoto, aż poczujesz dno. Czyli dosyć głęboko. Aha, zapomniałam dodać, że stoisz po łydki w kląskającym bagienku, a na głowę leje ci się żar z nieba. Po kilku minutach cały jesteś w tym błocie, a jedyne, co cię ratuje przed frustracją to fakt, że sadzisz tyłem do pola, czyli widzisz, ile obsadziłeś, ale nie masz pojęcia, ile ci jeszcze zostało. A kiedy się obrócisz, kończysz prawie jak żona Lota - osłupiały, że zrobiłeś tak niewiele.
Nasza czteroosobowa grupka obsadziła zaledwie 1/3 poletka. Jak mnie poinformował Pan Mang, będzie z tego około 70-80 kg ryżu. Dużo? Mało? Dla mnie dużo. Bo teraz wiem, ile naprawdę kosztuje ryż. I ilekroć przyjdzie mi go jeść, przed oczami stanie mi to poletko, na którym przez krótką chwilę byłam kimś więcej niż tylko turystką z dalekiego kraju.
PS Muszę kończyć. W nagrodę za ciężką pracę, pan Mang i jego żona urządzają nam składkowego grilla rybno-warzywnego. Bo pan Mang szanuje mój wegetarianizm.
Pan Mang dotrzymał słowa. Rankiem załadował nas do łodzi i rzeką Ou popłynęliśmy do jego rodzinnej wioski położonej malowniczo u stóp wielkiej, wapiennej góry. Widok wypisz wymaluj jak w naszych Pieninach, tylko roślinność inna - bananowce zamiast sosen i świerków. Sama wioska niewielka i dosyć biedna, choć w drodze powrotnej zahaczyliśmy o jeszcze biedniejszą. Co tylko potwierdza prawdziwość reguły względności rzeczy. Ale wróćmy do wioski pana Manga.
W wiosce nie ma prądu, ale za to jest szkoła podstawowa. To wielki postęp, bo kiedy pan Mang był dzieckiem, do podstawówki wiosłował łódką do sąsiedniej wsi - większej i zasobniejszej. Teraz szkoła jest i choć mieści się w bambusowym baraczku - jedna salka z kilkoma ławkami i tablicą, stanowi przedmiot dumy całej wioski.
Ponieważ pana Manga wszyscy tam znają (w końcu jest swojakiem), dostąpiliśmy zaszczytu spożycia owoców w towarzystwie samego sołtysa! Sołtys milczał z godnością, bo po angielsku nie mówi, ale za to hojnie częstował lokalnym samogonem Lao Lao. Ja nie skorzystałam, ale ci, co skorzystali, twierdzą, że niezły.
Po owocowej uczcie w towarzystwie miejscowej władzy wsiedliśmy do łodzi, by przeprawić się na drugą stronę rzeki. Potem już tylko 40 minut marszu ścieżką przez dżunglę i pola ryżowe! Kilka sporych prostokątów poprzedzielanych miedzami, w tym jeden nieobsadzony, mrugający do nas zachęcająco oczkiem brązowawej wody. Pośrodku rzucone sadzonki, czekające na tych, którzy w pocie czoła wetkną je w błotniste dno. Czyli na nas!
Boso, z lekką tremą ruszyliśmy miedzą ku naszemu przeznaczeniu. Pan Mang pokazał nam, co mamy robić. Niby nic takiego. Bierzesz w garść sadzonkę ryżu - kilka ździebeł zakończonych korzonkiem, chwytasz przy korzeniu, zginasz grzbiet i wciskasz roślinkę w błoto, aż poczujesz dno. Czyli dosyć głęboko. Aha, zapomniałam dodać, że stoisz po łydki w kląskającym bagienku, a na głowę leje ci się żar z nieba. Po kilku minutach cały jesteś w tym błocie, a jedyne, co cię ratuje przed frustracją to fakt, że sadzisz tyłem do pola, czyli widzisz, ile obsadziłeś, ale nie masz pojęcia, ile ci jeszcze zostało. A kiedy się obrócisz, kończysz prawie jak żona Lota - osłupiały, że zrobiłeś tak niewiele.
Nasza czteroosobowa grupka obsadziła zaledwie 1/3 poletka. Jak mnie poinformował Pan Mang, będzie z tego około 70-80 kg ryżu. Dużo? Mało? Dla mnie dużo. Bo teraz wiem, ile naprawdę kosztuje ryż. I ilekroć przyjdzie mi go jeść, przed oczami stanie mi to poletko, na którym przez krótką chwilę byłam kimś więcej niż tylko turystką z dalekiego kraju.
PS Muszę kończyć. W nagrodę za ciężką pracę, pan Mang i jego żona urządzają nam składkowego grilla rybno-warzywnego. Bo pan Mang szanuje mój wegetarianizm.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz