Pierwszą osobą, która przywitała nas w miasteczku Nong Khiaw był pan Mang. Wybiegł na drogę z uśmiechem na ustach, krzycząc: Hello, my friends! Polska! Lewandowski! Pan Mang jest właścicielem hostelu, w którym mieszkamy, miłośnikiem futbolu i bardzo dzielnym człowiekiem.
Pan Mang ma 30 lat. Na utrzymaniu ma żonę, dwoje dzieci, siostrę, trzech siostrzeńców i rodziców. Siostra młodo owdowiała, bo mąż zapadł na zapalenie mózgu i w ramach terapii poczęstowany został antybiotykiem, na który był uczulony. Wstrząs anafilaktyczny i koniec.
Pan Mang urodził się w wiosce w górach. Jako najstarszy syn został przeznaczony do kształcenia się. Szansę wykorzystał. Kiedy rodziców nie było już stać na opłacanie dalszej nauki, pojechał do miasta samodzielnie i pracował na college. Chciał mówić po angielsku, bo wiedział, że bez tego nie będzie mógł zostać przewodnikiem. Pracował w hotelu, potem jako przewodnik. Ale jego celem było wrócić do siebie i założyć małą agencję turystyczną.
Pan Mang dopiął swego. W miasteczku leżącym nad rzeką Ou własnymi rękami wybudował mały hostel - najpierw trzy pokoje, potem kolejne trzy. Z wioski w górach sprowadził siostrzeńców i rodziców. Ożenił się i spłodził syna i córkę. Przyjmuje gości i oprowadza turystów po górach, pokazując im, jak żyją jego krajanie. Jego siostra została w wiosce, gdzie uprawia ryż i tym ryżem wspiera rodzinę pana Manga.
Pan Mang ma dalsze plany. Dobuduje jeszcze dwa pokoje i kuchnię, żeby jego goście nie musieli szukać jedzenia w miasteczku. Więcej nie chce, bo wie, że na więcej go nie stać. Marzy o tym, żeby odłożyć trochę pieniędzy i sam choć na chwilę stać się turystą. Bo pan Mang tylko raz był w stolicy swojego państwa. A chciałby pojechać dalej - do Tajlandii, może Wietnamu.
Opowiedział mi o tym w gwiaździstą, laotańską noc na tarasie swojego pięknego, położonego nad rzeką Ou hostelu. Opowiedział mi to prostą, ale bardzo płynną angielszczyzną. Pogodny, roześmiany, skory do żartów. Obiecał, że jutro pokaże nam swoją rodzinną wioskę, gdzie będziemy mogli pomagać przy sadzeniu ryżu. Nie każdej grupie turystów pozwala tak bardzo się zbliżyć, ale Polaków lubi, bo - jak powiedział - jesteśmy uśmiechnięci. I słuchamy jego historii.
Pan Mang ma 30 lat. Na utrzymaniu ma żonę, dwoje dzieci, siostrę, trzech siostrzeńców i rodziców. Siostra młodo owdowiała, bo mąż zapadł na zapalenie mózgu i w ramach terapii poczęstowany został antybiotykiem, na który był uczulony. Wstrząs anafilaktyczny i koniec.
Pan Mang urodził się w wiosce w górach. Jako najstarszy syn został przeznaczony do kształcenia się. Szansę wykorzystał. Kiedy rodziców nie było już stać na opłacanie dalszej nauki, pojechał do miasta samodzielnie i pracował na college. Chciał mówić po angielsku, bo wiedział, że bez tego nie będzie mógł zostać przewodnikiem. Pracował w hotelu, potem jako przewodnik. Ale jego celem było wrócić do siebie i założyć małą agencję turystyczną.
Pan Mang dopiął swego. W miasteczku leżącym nad rzeką Ou własnymi rękami wybudował mały hostel - najpierw trzy pokoje, potem kolejne trzy. Z wioski w górach sprowadził siostrzeńców i rodziców. Ożenił się i spłodził syna i córkę. Przyjmuje gości i oprowadza turystów po górach, pokazując im, jak żyją jego krajanie. Jego siostra została w wiosce, gdzie uprawia ryż i tym ryżem wspiera rodzinę pana Manga.
Pan Mang ma dalsze plany. Dobuduje jeszcze dwa pokoje i kuchnię, żeby jego goście nie musieli szukać jedzenia w miasteczku. Więcej nie chce, bo wie, że na więcej go nie stać. Marzy o tym, żeby odłożyć trochę pieniędzy i sam choć na chwilę stać się turystą. Bo pan Mang tylko raz był w stolicy swojego państwa. A chciałby pojechać dalej - do Tajlandii, może Wietnamu.
Opowiedział mi o tym w gwiaździstą, laotańską noc na tarasie swojego pięknego, położonego nad rzeką Ou hostelu. Opowiedział mi to prostą, ale bardzo płynną angielszczyzną. Pogodny, roześmiany, skory do żartów. Obiecał, że jutro pokaże nam swoją rodzinną wioskę, gdzie będziemy mogli pomagać przy sadzeniu ryżu. Nie każdej grupie turystów pozwala tak bardzo się zbliżyć, ale Polaków lubi, bo - jak powiedział - jesteśmy uśmiechnięci. I słuchamy jego historii.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz