Zbliżamy się do końca naszej podróży. Jutro przeprawa przez góry do granicy laotańsko-tajlandzkiej, potem nocny pociąg do Bangkoku (spore emocje), a potem już tylko ostatnia przechadzka po mieście i - hajda na lotnisko. Szkoda nam wyjeżdżać, tym bardziej, że ostatnie dni spędziliśmy, napawając się laotańską przyrodą - górami, które na Równinie Dzbanów wyglądają jak nasz Beskid Wyspowy, a tu, w Vang Vieng jak Pieniny, jaskiniami wodnymi i lądowymi oraz... monsunem.
Bo właśnie teraz, pod sam koniec naszej wyprawy, Laos postanowił nam udowodnić, że zjawiliśmy się na jego ziemi w porze deszczowej. Do tej pory Niebo było dla nas wyjątkowo łaskawe - jeśli padało, to wyłącznie nocą lub wtedy, gdy przemieszczaliśmy się pociągiem lub busem. Kiedy wędrowaliśmy, prażyło słońce lub w najgorszym razie przeświecało przez niezbyt gęste chmurki.
Za to dziś, kiedy maszerowaliśmy do tutejszych jaskiń, powietrze zrobiło się gęste od pary wodnej i już wiedzieliśmy: dziś nam się nie upiecze. Jeszcze podczas wizyty w jaskiniach było jako tako. Przepadywało - raz mocniej, raz słabiej, ale nie na tyle, żebyśmy spłynęli z tych gór rwącym potokiem. Za to, kiedy mieliśmy wsiadać do kajaków i na dętki, by odbyć popularny w Vang Vieng tubing, monsun przypomniał sobie o nas i zaczął zacinać coraz śmielej. Do brzegu dotarliśmy w dosyć opłakanym stanie.
Ale najlepsze zostawił nam Laos na deser. Bo kiedy po kolacji wracaliśmy do hostelu, z nieba zaczęły spływać całe kurtyny wody. Żadna peleryna, żadna kurtka, żaden parasol nie są w stanie oprzeć się takiej pompie. Przeczekiwanie pod daszkiem pewnej pralni wydłużyło się do trzech kwadransów, podczas których lało coraz mocnej, tak że operacja przeczekiwania przestała mieć jakikolwiek sens. Monsun szalał w najlepsze, za nic mając nasze pełne nadziei zaklęcia, że za parę minut na pewno się uspokoi.
Bo właśnie teraz, pod sam koniec naszej wyprawy, Laos postanowił nam udowodnić, że zjawiliśmy się na jego ziemi w porze deszczowej. Do tej pory Niebo było dla nas wyjątkowo łaskawe - jeśli padało, to wyłącznie nocą lub wtedy, gdy przemieszczaliśmy się pociągiem lub busem. Kiedy wędrowaliśmy, prażyło słońce lub w najgorszym razie przeświecało przez niezbyt gęste chmurki.
Za to dziś, kiedy maszerowaliśmy do tutejszych jaskiń, powietrze zrobiło się gęste od pary wodnej i już wiedzieliśmy: dziś nam się nie upiecze. Jeszcze podczas wizyty w jaskiniach było jako tako. Przepadywało - raz mocniej, raz słabiej, ale nie na tyle, żebyśmy spłynęli z tych gór rwącym potokiem. Za to, kiedy mieliśmy wsiadać do kajaków i na dętki, by odbyć popularny w Vang Vieng tubing, monsun przypomniał sobie o nas i zaczął zacinać coraz śmielej. Do brzegu dotarliśmy w dosyć opłakanym stanie.
Ale najlepsze zostawił nam Laos na deser. Bo kiedy po kolacji wracaliśmy do hostelu, z nieba zaczęły spływać całe kurtyny wody. Żadna peleryna, żadna kurtka, żaden parasol nie są w stanie oprzeć się takiej pompie. Przeczekiwanie pod daszkiem pewnej pralni wydłużyło się do trzech kwadransów, podczas których lało coraz mocnej, tak że operacja przeczekiwania przestała mieć jakikolwiek sens. Monsun szalał w najlepsze, za nic mając nasze pełne nadziei zaklęcia, że za parę minut na pewno się uspokoi.
Nie pozostało nic innego jak uznać, że monsun wygrał. O skali jego zwycięstwa świadczy kupa kompletnie mokrych ciuchów, które powieziemy w plastikowych torbach do Polski. Bo w to, że zdążą nam tu przeschnąć, już nie wierzę. I dobrze! Być w Laosie w porze deszczowej i nie zmoknąć - to się ne godzi!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz