czwartek, 9 lipca 2015

Laos, dzień pierwszy

Jesteśmy w Laosie! Gdyby parę lat temu ktoś mi powiedział, że się tu znajdę, pewnie puknęłabym się w głowę. Co najlepiej świadczy o prawdziwości powiedzenia, że jak chcesz rozśmieszyć Pana Boga, opowiedz mu o swoich planach. Tak czy siak, jestem w Wientian, czyli stolicy, która wygląda jak miasteczko powiatowe średniego sorta.

Turystów jak na lekarstwo, przez co lokalni przedstawiciele branży turystycznej zupełnie nie widzą potrzeby posługiwania się językiem innym niż ich własny. Trochę nam to komplikuje życie, zwłaszcza, że już na wstępie było parę niespodzianek. Na przykład, okazało się, że w naszej łazience (Bogu niech będą dzięki, że w ogóle ją mamy, bo w hostelu w Bangkoku była tylko jedna na krytarzu) rura od umywalki nie jest do końca zamontowana i woda leje się wprost na podłogę. Wytłumaczenie tego pani w recepcji było wyczynem na miarę zdobycia K2 zimą. W końcu przyszedł personel techniczny w postaci faceta z torbą i zamontował kolanko. Nadal się leje, ale już nie ciurkiem. Jakoś wytrzymamy - to tylko dwa dni.

Zagadkowo brzmi także menu śniadaniowe. Czym jest na przykład "jajecznica wielobarwna" (wersja angielska: colorful scramble eggs), dowiemy się, jak to coś wjedzie na stół. Albo i nie, bo rozważamy spożycie czegoś na pobliskich straganach.

Kilka słów o wjeździe do Laosu. Do granicy dotarliśmy busem. Po krótkiej kontroli paszportowej (Tajowie są skrupulatni przy wjeździe, gdy się ich opuszcza, ich zainteresowanie gwałtownie spada), wsiedliśmy do lokalnego autobusu, by przejechać na drugą stronę Mekongu. Most Przyjaźni zaprowadził nas do laotańskich posterunków granicznych, gdzie wypełniliśmy kilka świstków, które musieliśmy zaprezentować, wraz z 31 dolarami, arcypoważnym urzędnikom Laotańskiej Demokratycznej Republiki Ludowej. Potem oczekiwanie na wizy i... konsternacja przy ich odbiorze. To, że na mojej widniało nazwisko BIAKY, nawet mnie tak bardzo nie zdziwiło, ale już fakt, że obie córki otrzymały wizę na nazwisko "BARBARA" (tak ma na imię młodsza), wzbudziło pewien niepokój. Korekta zajęła trochę czasu, ale w efekcie Zosia jako jedyna z grupy ma na wizie pełne imię i nazwisko. Reszta bardzo różnie.

Jutro ruszamy na zwiedzanie stolicy, co oznacza kilka świątyń, jedną bramę i... chyba niewiele ponadto. Ale za to będziemy intensywnie chłonąć koloryt lokalny. Kto wie, może zaczniemy od kolorowej jajecznicy?


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz