piątek, 5 sierpnia 2016

Mrs. White goes to Washington. Selfie z Lincolem


Są takie miejsca na ziemi, z których kultura masowa uczyniła miejsca niemalże kultu. Wieża Eiffela, Schody Hiszpańskie, Empire State Building, Pałac Kutury i Nauki... Nie, no trochę się rozpędziłam. Pałac Kultury jeszcze czeka na swoje pięć minut. Za to na pewno nie musi na nie czekać Biały Dom lub Lincoln Memorial. Liczba filmów, w których się pojawiają, przekracza wszelkie normy dobrego smaku, któremu na imię umiar. Zatem być w Waszyngtonie i nie usiąć na schodach u stóp Abrahama Lincolna, to jak być w Paryżu i nie zobaczyć Wieży Eiffela. 

Ponieważ dziś, za parę godzin odlatuję do Rygi, postanowiłam nadrobić tę haniebną zaległość i skoro świt udałam się z wizytą do Abrahama. Nadmienię, że wizytę u Barracka już złożyłam wczoraj wieczorem, bo jedno ze służbowych spotkań miało miejsce tuż obok Białego Domu. 



Jakimś cudem dotarłam do celu, nie zgubiwszy się po drodze. Byż może dlatego, że droga była prosta jak w mordę strzelił, a recepcjonistka z hotelu uprzejmie, acz stanowczo, uświadomiła mi, że zamierzałam iść w stronę przeciwną do właściwej. Potem już poszło jak z płatka. 

I oto siedzę na schodach Lincoln Memorial i gapię się na Reflecting Pool, która dla mnie chwilowo stała się Reflection Pool. Dookoła mnóstwo turystów. Chodzą, gadają, robią sobie nawzajem zdjęcia. Rodziny, znajomi, pary... Mieszanina języków, ras, kultur. A do mnie dociera, że choć siedzę na jednych z najsłynniejszych schodów świata, radości z tego nie mam za grosz. Bo ci, z którymi chciałabym tu siedzieć, są o 7.189 kilometrów stąd. I niestety, nie mam komu powiedzieć "A pamiętasz, jak Forrest Gump krzyczał z tych schodów do Jane?" 

Więc na pociechę robię sobie fotkę z Lincolnem. Selfie. Najsmutniejsze zjdęcie świata.





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz