Jednym z moich niespełnionych i wiecznie żywych marzeń jest posiadanie kominka. Nie jakiegoś biocośtam, co to udaje czym nie jest, ale prawdziwego - płonącego, trzaskającego i wysyłającego w niebo, na pohybel ekoterrorystom z Brukseli, mój własny, osobisty wkład w obecność CO2 w powietrzu. Bez którego to CO2 (to informacja dla ekoterrorystów) niemożliwy jest proces fotosyntezy i istnienie roślin zielonych na tym łez padole.
Niestety, ku mojej rozpaczy, posiadanie kominka uniemożliwiają mi dwie rzeczy: a) przepis, zgodnie z którym kominek może mieć tylko szczęśliwy posiadacz domu jednorodzinnego; b) brak domu jednorodzinnego. Na pierwsze wpływu nie mam żadnego, bo ministrem budownictwa raczej już w tym życiu nie zostanę. Na drugie, hm, ograniczony, choć może uporczywa gra w totolotka coś by w tej sprawie pomogła. Z naciskiem na "może" oraz tryb mocno przypuszczający.
Tak czy siak, na razie kominka nie ma i wygląda na to, że długo nie będzie. Zasadniczo, powinnam się do tego przyzwyczaić, zaakceptować i znosić z filozoficznym spokojem obojętnej na dobra tego świata chrześcijanki. I przez większą część roku nawet mi się to udaje. Kiedy jednak na horyzoncie pojawia się zima, do duszy zakrada mi się podstępny ferment, który z pierwszym mrozem przybiera postać narastającej frustracji. A kiedy cały cywilizowany świat drze się w niebogłosy Happy New Year (ostatnio nikt już nawet nie próbuje drzeć się w językach ojczystych, poza Anglosasami, rzecz jasna), moja frustracja osiąga poziom Wyżyny Tybetańskiej. Bo nic, ale to nic na świecie nie może się równać z sylwestrem spędzonym w cieple własnego kominka!
Skąd to wiem? Pojęcia nie mam, bo nigdy podobnej rozkoszy nie doświadczyłam. Owszem, raz przesiedziałam sylwestra przy kominku, ale primo to nie był mój kominek, a secundo siedzenie przy kominku było życiową koniecznością, bo tamtej nocy w domu moich rodziców wysiadł prąd i żywy ogień był jedynym źródłem ciepła i światła. Skąd zatem pewność, że witanie nowego roku przy moim własnym kominku byłoby tak cudowne? Ha! I tu jest pies pogrzebany. Nie ma pewności. Jest tylko marzenie. Które, póki się nie ziści, będzie się pleniło w mojej duszy niczym wodny hiacynt na Orinoko.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz