Od kilku lat utarło się, że mniej więcej w połowie grudnia spotykam się z przyjaciółmi z harcerstwa. Zbieramy się w jakimś miłym miejscu (np. domu jednej z naszych "druhen"), przywozimy, co kto może na wspólny stół, opłatek, książki-prezenty na wymianę. Obowiązkowo pojawia się gitara (moja) i cajon (Krysi). Składamy sobie życzenia, wspominamy, gadamy, śpiewamy...
Wczoraj odbyło się kolejne spotkanie. Po życzeniach i tradycyjnych śmichach-chichach nadszedł w końcu nieuchronny moment, gdy zasiedliśmy w kręgu, w ruch poszły instrumenty i głosy. Repertuar wciąż ten sam - klasyka harcerskich ognisk: Okudżawa, Kaczmarski, Wolna Grupa Bukowina, kozackie dumki, pieśni ułańskie, legionowe, partyzanckie, powstańcze... Z satysfakcją stwierdzamy po raz kolejny, że mimo płynącego czasu, pamiętamy słowa i gitarowe akordy.
Ale jedno się zmieniło. Nagle uświadamiamy sobie, że dziś wreszcie NAPRAWDĘ rozumiemy, co śpiewamy. Wiemy, że czajka, co gnije gdzieś w limanie, to bynajmniej nie ptasie truchło zagrzebane w.. co to, u diabła, jest liman? Nie dziwimy się, że spisy można połamać w drzazgi, i już nie mamy wątpliwości, że dziewczę ze skocznej piosenki "Hej od Krakowa jadę" nie miało na imię Hosadyna.
Innymi słowy, czytamy (śpiewamy) ze zrozumieniem. I robi się jakoś poważniej, bardziej refleksyjnie. Bo kiedy opowiadamy za Bułatem Okudżawą historię pewnego Wani, konkludując, "bo nie wierzymy w czas kochania, że miłość biedy przyda nam", opowieść ta, przefiltrowana przez doświadczenia naszego dorosłego życia, nie brzmi już lekko i dowcipnie, a raczej gorzko i dramatycznie. Nawet, jeśli Wania "tamtej na stół ciskał meduzy i w trzech smakach drób".
Inna sprawa, że dopiero wczoraj odkryliśmy, że wzmiankowana meduza nie była krążkopławem, ale nóżkami w galarecie. Natomiast kwestię drobiu w trzech smakach nadal zgodnie uznaliśmy za tajemniczą. Kurczak pięciu smaków - owszem, ale trzech? No nic, rozkminimy to za rok!
Wczoraj odbyło się kolejne spotkanie. Po życzeniach i tradycyjnych śmichach-chichach nadszedł w końcu nieuchronny moment, gdy zasiedliśmy w kręgu, w ruch poszły instrumenty i głosy. Repertuar wciąż ten sam - klasyka harcerskich ognisk: Okudżawa, Kaczmarski, Wolna Grupa Bukowina, kozackie dumki, pieśni ułańskie, legionowe, partyzanckie, powstańcze... Z satysfakcją stwierdzamy po raz kolejny, że mimo płynącego czasu, pamiętamy słowa i gitarowe akordy.
Ale jedno się zmieniło. Nagle uświadamiamy sobie, że dziś wreszcie NAPRAWDĘ rozumiemy, co śpiewamy. Wiemy, że czajka, co gnije gdzieś w limanie, to bynajmniej nie ptasie truchło zagrzebane w.. co to, u diabła, jest liman? Nie dziwimy się, że spisy można połamać w drzazgi, i już nie mamy wątpliwości, że dziewczę ze skocznej piosenki "Hej od Krakowa jadę" nie miało na imię Hosadyna.
Innymi słowy, czytamy (śpiewamy) ze zrozumieniem. I robi się jakoś poważniej, bardziej refleksyjnie. Bo kiedy opowiadamy za Bułatem Okudżawą historię pewnego Wani, konkludując, "bo nie wierzymy w czas kochania, że miłość biedy przyda nam", opowieść ta, przefiltrowana przez doświadczenia naszego dorosłego życia, nie brzmi już lekko i dowcipnie, a raczej gorzko i dramatycznie. Nawet, jeśli Wania "tamtej na stół ciskał meduzy i w trzech smakach drób".
Inna sprawa, że dopiero wczoraj odkryliśmy, że wzmiankowana meduza nie była krążkopławem, ale nóżkami w galarecie. Natomiast kwestię drobiu w trzech smakach nadal zgodnie uznaliśmy za tajemniczą. Kurczak pięciu smaków - owszem, ale trzech? No nic, rozkminimy to za rok!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz