To było wczoraj. Pamiętna data, wieczór w domu, w pokoju dwie młode dziewoje (znaczy, nasze córki) i dwoje starych zgredów (znaczy, niestety, ja i mój PiW). O 19.15 pogoniłam starsze dziecię po świecę. O 19.30 świeca zapłonęła w oknie naszej kuchni. A potem... Samo jakoś tak wyszło, że zebrało się nam na wspomnienia.
Znaczy, wspominaliśmy my, a córki słuchały. O tym, jak w malutkiej kuchni na warszawskim Mokotowie ja i moje harcerki (byłam wtedy drużynową) knułyśmy, jak obalić komunizm. Jak wymyślałyśmy sobie pseudonimy, bo przecież bez pseudonimów nie da się niczego obalić. Jak z braku telefonów (o komórkowych, drogie córcie, to się nam nawet wtedy nie śniło), układałyśmy skomplikowaną i absurdalną (grunt, to zmylić wroga) sieć alarmową. Jak z dumą w duszy i tąże duszą na ramieniu jechałam na Dworzec Centralny, żeby odebrać stamtąd jakąś gwiazdę śląskiej Solidarności i doprowadzić na spotkanie w zakonspirowanym lokalu. I jak okropnie mi było wstyd, bo sygnałem rozpoznawczym, zamiast goździka lub róży, był trzymany w ręku egzemplarz "Żołnierza wolności".
O tym, jak wasz ojciec, drogie dziewczęta, po mszy harcerskiej został zgarnięty przez wiadome służby i przesłuchiwany na okoliczność działalności wrogiej państwu. I jak jego drużyna, przez tę wrogą działalność, nie dostała zgody na obóz harcerski, ale i tak pojechali, tyle że ze szczepem waszej mamusi, dzięki czemu wy pojawiłyście się na świecie (nie, nie, nie tak od razu, dopiero jakieś 12-15 lat później).
Gadaliśmy na wyprzódki, wzruszając się coraz bardziej i śmiejąc w momentach zgoła nieoczekiwanych. Córki słuchały, trochę jak o bitwie pod Grunwaldem. A my co drugie zdanie okraszaliśmy truizmem "trudno wam to sobie dziś wyobrazić, ale...". A one przekonywały, że wręcz przeciwnie, wyobrażają sobie, bo mają bujną wyobraźnię i "taka guupia to ja już nie jestem"...
A kiedy świeca w kuchennym oknie się dopaliła, a córki, naszpikowane kombatanckimi wspomnieniami rodzicieli, poszły śnić swoje niekombatanckie sny, pomyślałam, że bardzo, ale to bardzo bym chciała, żeby ich sny były już zawsze takie.
Znaczy, wspominaliśmy my, a córki słuchały. O tym, jak w malutkiej kuchni na warszawskim Mokotowie ja i moje harcerki (byłam wtedy drużynową) knułyśmy, jak obalić komunizm. Jak wymyślałyśmy sobie pseudonimy, bo przecież bez pseudonimów nie da się niczego obalić. Jak z braku telefonów (o komórkowych, drogie córcie, to się nam nawet wtedy nie śniło), układałyśmy skomplikowaną i absurdalną (grunt, to zmylić wroga) sieć alarmową. Jak z dumą w duszy i tąże duszą na ramieniu jechałam na Dworzec Centralny, żeby odebrać stamtąd jakąś gwiazdę śląskiej Solidarności i doprowadzić na spotkanie w zakonspirowanym lokalu. I jak okropnie mi było wstyd, bo sygnałem rozpoznawczym, zamiast goździka lub róży, był trzymany w ręku egzemplarz "Żołnierza wolności".
O tym, jak wasz ojciec, drogie dziewczęta, po mszy harcerskiej został zgarnięty przez wiadome służby i przesłuchiwany na okoliczność działalności wrogiej państwu. I jak jego drużyna, przez tę wrogą działalność, nie dostała zgody na obóz harcerski, ale i tak pojechali, tyle że ze szczepem waszej mamusi, dzięki czemu wy pojawiłyście się na świecie (nie, nie, nie tak od razu, dopiero jakieś 12-15 lat później).
Gadaliśmy na wyprzódki, wzruszając się coraz bardziej i śmiejąc w momentach zgoła nieoczekiwanych. Córki słuchały, trochę jak o bitwie pod Grunwaldem. A my co drugie zdanie okraszaliśmy truizmem "trudno wam to sobie dziś wyobrazić, ale...". A one przekonywały, że wręcz przeciwnie, wyobrażają sobie, bo mają bujną wyobraźnię i "taka guupia to ja już nie jestem"...
A kiedy świeca w kuchennym oknie się dopaliła, a córki, naszpikowane kombatanckimi wspomnieniami rodzicieli, poszły śnić swoje niekombatanckie sny, pomyślałam, że bardzo, ale to bardzo bym chciała, żeby ich sny były już zawsze takie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz