Koronawirus, niestety, trzyma się świetnie, a to oznacza, między innymi, że nasza izolacja profilaktyczna (w skrócie IP) potrwa nie wiadomo ile, ale z pewnością dłużej, niż byśmy sobie tego życzyli. Rząd co chwila dokłada nam kolejne puzzle do układanki pt. "Rodzina na swoim", gdzie w instrukcji obsługi małym drukiem dopisano "i nigdzie indziej", a prawnicze portale prześcigają się w interpretowaniu tego, co miłościwie nam panujący zechcieli w swojej mądrości napisać w oficjalnych kwitach zwanych rozporządzeniem.
Bo, niestety, jak to z większością legislacyjnej twórczości bywa, pełno tam stwierdzeń ogólnych i zawoalowanych, w których jedyne precyzyjne sformułowanie brzmi "zakazuje się". Reszta to kwestia interpretacji. Rzeczone portale i wyżywający się tam eksperci lojalnie ostrzegają, że to, co oni wywodzą z tych zapisów, nie jest bynajmniej dla władzy wiążące, więc jeśli się, miły obywatelu, zechcesz na taką interpretację powołać w konfrontacji z funkcjonariuszem, to licz na siebie i swoją elokwencję, ewentualnie na dobry humor funkcjonariusza. Albo wyskakuj z kasy.
Jak donosi Internet, w Warszawie w ostatnią sobotę wystawiono grubo ponad 200 mandatów za naruszenie przepisów IP. Nie napisano, czy któryś opiewał na górną granicę przewidzianą w rozporządzeniu, czyli trzydzieści kawałków, ale zakładam, że nie, bo gdyby tak było, żaden portal by się nie oparł, by o tym napisać. Czy 200 mandatów to dużo, czy mało - rzecz względna, ale pokazuje, że żarty się skończyły.
I pewnie bym o tym wcale nie pisała, bo na ogół staram się przepisów nie łamać, choć niekiedy aż mnie skręca, jak są głupie lub niechlujnie napisane. Sęk jednak z tym, że mam psa. A pies, jak wiadomo, kotem nie jest i kuweta go nie satysfakcjonuje. Zwłaszcza, że jest to haszczak (znaczy, husky), który siedzenie w domu znosi tylko do pewnego stopnia. Podobnie jak ja i mój PiW. Dlatego też cieszymy się bardzo, że mamy psa, bo - przynajmniej na razie - nikt in expressis verbis nie zakazał wyprowadzania zwierząt domowych, zatem dzięki Mortiemu możemy, a nawet MUSIMY (piszę wielkimi literami, na wypadek, gdyby czytała to jakaś władza) od czasu do czasu porzucić puzzle "Rodzina na swoim" (i tylko swoim) i wyjść na dwór.
No i mamy problem. Bo niby możemy, a nawet MUSIMY, ale powstaje pytanie, dokąd właściwie mamy iść. Jeszcze nie tak dawno temu dylematu nie było. Mieszkamy wprawdzie w centrum miasta, ale nasza betonowa pustynia poprzecinana jest rozmaitymi skwerami, nieopodal mamy ogrodzony wybieg dla psów, a jeśli wypuścić się nieco dalej, można urządzić sobie całkiem fajną przechadzkę po Ogrodzie Saskim. Ale to przeszłość i - miejmy nadzieję - przyszłość. Bo teraźniejszość przedstawia się zgoła inaczej.
Od jakiegoś czasu bowiem rzeczony wybieg dla psów ma nie tylko ogrodzenie, ale i zawieszoną na furtce kłódkę jak koci łeb. Interpretacja oczywista: Wara! O tym, że Ogród Saski tak naprawdę jest parkiem dowiedziałam się też bardzo szybko, kiedy to idąc jego obrzeżem, zostałam uprzedzona przez właścicielkę innego psa, że jeśli tylko postawię stopę na którejś z alejek wewnętrznych, muszę się liczyć z konfrontacją z patrolem policyjno-żandarmeryjnym. Postanowiłam zatem nie ryzykować. Dwa dni później, już z daleka, obserwowałam rzeczony patrol na koniach - widocznie ściganie spacerowiczów pieszo było zbyt męczące.
Dziś natomiast zostałam postawiona wobec takiego oto dylematu: jaka jest właściwie definicja parku? Do tej pory bowiem te spłachetki trawników z paroma krzaczkami i drzewkami na krzyż, które rosną koło Pałacu Kultury, uważałam za skwer. I zgodnie z tym przeświadczeniem, pozbawiona możliwości wejścia do Ogrodu - o, przepraszam! - Parku Saskiego, pomaszerowałam tam z Mortim, żeby, biedaczyna, nie sikał po chodnikach. Nie zdążyłam jednak wejść w alejkę wiodącą do PKiN, kiedy wyrosła przede mną para rosłych, umundurowanych mężczyzn w maseczkach ochronnych na twarzy. Z szybkiego oglądu wywnioskowałam, że jeden to policjant, a drugi żołnierz WOT. "Dzień dobry, pani. Prewencyjny patrol policyjny. Przypominamy, że jest zakaz przebywania w parkach." - "Parkach? - zdumiałam się bardzo autentycznie - To to jest park?" Panowie wyjaśnili, że skoro ich skierowano do patrolowania tego miejsca, to TO JEST PARK, ale miłosiernie pozwolili mojemu psu skorzystać z trawnika biegnącego wzdłuż ulicy Świętokrzyskiej.
I tym oto sposobem dowiedziałam się, dlaczego w przepisach nikt sobie nie zawracał głowy żadnymi definicjami. Po prostu - park, bulwar czy plaża są tam, gdzie władza wyśle swój patrol.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz