Taką mam już naturę, że w każdym nieszczęściu szukam dobrych stron. Możliwe, że odziedziczyłam tę przypadłość po niejakiej Polyannie. Bohaterka tej powieści dla dziewcząt charakteryzowała się taką pogodą ducha, że nawet jak dostała omyłkowo w prezencie inwalidzkie kule, potrafiła się ucieszyć, że ... ich nie potrzebuje.
Od dwóch tygodni siedzę głównie w domu (praca zdalna), a odwiedzany często-gęsto Internet bombarduje mnie hiobowymi wieściami. Koronawirus ma się świetnie i zbiera coraz większe żniwo, niezależnie od mniej lub bardziej dziarskich i mniej niż bardziej prawdziwych deklaracji miłościwie nam panujących. W tej sytuacji poszukiwanie dobrych stron takiego stanu rzeczy wydaje się faktycznie wyzwaniem na miarę Polyanny. Ale - cytując klasyczkę - damy radę! Znaczy, ja dam. Zrobiłam sobie nawet coś w rodzaju podsumowania dobrych stron koronawirusa, które Ci, miły Czytelniku, pokrótce przedstawię.
Otóż pierwszą i niepodważalną z mojej perspektywy zaletą epidemii jest to, że - przynajmniej na razie (stuk, stuk w niemalowane) - nie dosięgnęła ani mnie, ani nikogo z moich bliskich. Oczywiście, w dłuższej perspektywie uprzejmość koronawirusa w tym względzie może się wyczerpać, ale na razie zachowuje się wobec mojego klanu bardzo powściągliwie i omija nas łukiem. Jak szerokim, to się okaże.
Druga zaleta epidemii ma ścisły związek z jej pochodną, czyli kwarantanną. Nie jest to kwarantanna sensu stricto, bo nic mi nie wiadomo o tym, bym była zarażona, zatem jest to kwarantanna niejako profilaktyczna. Tak czy siak, pracuję zdalnie, do roboty nie jeżdżę i w ogóle jeżdżę gdziekolwiek coraz rzadziej, bo władza coraz bardziej mi to uniemożliwia. Nie, żebym miała jakieś pretensje, po prostu stwierdzam fakt - jeszcze dwa dni temu mogłam pojechać z psem do Kampinosu, dziś już nie mogę. Ale wróćmy do zalet. Otóż, nie pamiętam, kiedy po raz ostatni spędziłam tyle godzin bez przerwy z moim PiW-em! Do tej pory były to tylko jakieś smętne resztki pory dziennej i godziny pory nocnej głównie spędzone w objęciach Morfeusza. A teraz? Ha! 24 godziny na dobę razem. I nadal ze sobą gadamy. I jeszcze na siebie nie warczymy. Co za krzepiące odkrycie!
Zaleta trzecia jest już natury mniej osobistej, bo dotyczy tak zwanej ludzkości i jej przyszłych losów. Istnieje bowiem możliwość, że jeśli epidemia potrwa jeszcze czas jakiś, to kiedy wreszcie się skończy, niektóre nawyki pozostaną. Jak na przykład ten z częstym i dokładnym myciem rąk. Nie wiem, jak Ty, miły Czytelniku, ale tak czystych rąk jak obecnie, nie miałam jeszcze nigdy w życiu. A nie należę to osób lekceważących higienę. Może więc koronawirus sprawi, że ta prosta i niezbyt czasochłonna czynność wejdzie nam w krew. O ile wcześniej nie zabraknie mydła i detergentów. Ale nie siejmy defetyzmu.
No i na koniec - crème de la crème, czyli... wiwera malabarska! Usłyszałam o niej wczoraj po raz pierwszy w życiu, kiedy to w sieci pojawił się materiał wideo z Indii. Otóż w pewnym indyjskim mieście, opustoszałym na skutek kwarantanny, ulicami przespacerowała się dostojnie (dowód w linku) rzeczona wiwera, przedstawicielka gatunku od 60 lat uważanego za wymarły! Czyli zwierzątko żyje, a nikt go nie widywał, bo zwyczajnie przeszkadzali mu ludzie. Widok całej i zdrowej wiwery podziałał na mnie ożywczo i wlał z moje skołatane epidemią serce nadzieję, że choćby nasz ludzki gatunek zrobił jeszcze wiele głupstw, Natura może sobie jednak jakoś poradzi.
Niestety moja radość trwała tylko do dzisiejszego poranka, kiedy to uległam nawykowi sprawdzania źródeł informacji. Wklepałam sobie do wyszukiwarki wiwerę po angielsku i natychmiast dostałam cios między oczy - wideo było prawdziwe, ale tylko częściowo. Owszem, ulicami miasteczka przespacerowała się wiwera, ale nie malabarska, tylko inna, mniejsza i bynajmniej niezagrożona wyginięciem. Znaczy koronawirus na nic się w tym względzie nie przydał!
Trochę mnie to przybiło. Ale natura Polyanny robi swoje. I tak sobie teraz myślę, że - kto wie? - może wiwera malabarska nadal gdzieś tam się ukrywa w środku dżungli i jest na tyle mądra, że nie pcha się do homo sapiens, nawet jeśli ten wraży gatunek chwilowo siedzi w domu?
Od dwóch tygodni siedzę głównie w domu (praca zdalna), a odwiedzany często-gęsto Internet bombarduje mnie hiobowymi wieściami. Koronawirus ma się świetnie i zbiera coraz większe żniwo, niezależnie od mniej lub bardziej dziarskich i mniej niż bardziej prawdziwych deklaracji miłościwie nam panujących. W tej sytuacji poszukiwanie dobrych stron takiego stanu rzeczy wydaje się faktycznie wyzwaniem na miarę Polyanny. Ale - cytując klasyczkę - damy radę! Znaczy, ja dam. Zrobiłam sobie nawet coś w rodzaju podsumowania dobrych stron koronawirusa, które Ci, miły Czytelniku, pokrótce przedstawię.
Otóż pierwszą i niepodważalną z mojej perspektywy zaletą epidemii jest to, że - przynajmniej na razie (stuk, stuk w niemalowane) - nie dosięgnęła ani mnie, ani nikogo z moich bliskich. Oczywiście, w dłuższej perspektywie uprzejmość koronawirusa w tym względzie może się wyczerpać, ale na razie zachowuje się wobec mojego klanu bardzo powściągliwie i omija nas łukiem. Jak szerokim, to się okaże.
Druga zaleta epidemii ma ścisły związek z jej pochodną, czyli kwarantanną. Nie jest to kwarantanna sensu stricto, bo nic mi nie wiadomo o tym, bym była zarażona, zatem jest to kwarantanna niejako profilaktyczna. Tak czy siak, pracuję zdalnie, do roboty nie jeżdżę i w ogóle jeżdżę gdziekolwiek coraz rzadziej, bo władza coraz bardziej mi to uniemożliwia. Nie, żebym miała jakieś pretensje, po prostu stwierdzam fakt - jeszcze dwa dni temu mogłam pojechać z psem do Kampinosu, dziś już nie mogę. Ale wróćmy do zalet. Otóż, nie pamiętam, kiedy po raz ostatni spędziłam tyle godzin bez przerwy z moim PiW-em! Do tej pory były to tylko jakieś smętne resztki pory dziennej i godziny pory nocnej głównie spędzone w objęciach Morfeusza. A teraz? Ha! 24 godziny na dobę razem. I nadal ze sobą gadamy. I jeszcze na siebie nie warczymy. Co za krzepiące odkrycie!
Zaleta trzecia jest już natury mniej osobistej, bo dotyczy tak zwanej ludzkości i jej przyszłych losów. Istnieje bowiem możliwość, że jeśli epidemia potrwa jeszcze czas jakiś, to kiedy wreszcie się skończy, niektóre nawyki pozostaną. Jak na przykład ten z częstym i dokładnym myciem rąk. Nie wiem, jak Ty, miły Czytelniku, ale tak czystych rąk jak obecnie, nie miałam jeszcze nigdy w życiu. A nie należę to osób lekceważących higienę. Może więc koronawirus sprawi, że ta prosta i niezbyt czasochłonna czynność wejdzie nam w krew. O ile wcześniej nie zabraknie mydła i detergentów. Ale nie siejmy defetyzmu.
No i na koniec - crème de la crème, czyli... wiwera malabarska! Usłyszałam o niej wczoraj po raz pierwszy w życiu, kiedy to w sieci pojawił się materiał wideo z Indii. Otóż w pewnym indyjskim mieście, opustoszałym na skutek kwarantanny, ulicami przespacerowała się dostojnie (dowód w linku) rzeczona wiwera, przedstawicielka gatunku od 60 lat uważanego za wymarły! Czyli zwierzątko żyje, a nikt go nie widywał, bo zwyczajnie przeszkadzali mu ludzie. Widok całej i zdrowej wiwery podziałał na mnie ożywczo i wlał z moje skołatane epidemią serce nadzieję, że choćby nasz ludzki gatunek zrobił jeszcze wiele głupstw, Natura może sobie jednak jakoś poradzi.
Wiwera malabarska, fot. Wikipedia |
Trochę mnie to przybiło. Ale natura Polyanny robi swoje. I tak sobie teraz myślę, że - kto wie? - może wiwera malabarska nadal gdzieś tam się ukrywa w środku dżungli i jest na tyle mądra, że nie pcha się do homo sapiens, nawet jeśli ten wraży gatunek chwilowo siedzi w domu?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz