poniedziałek, 23 maja 2016

Sycylia we dwoje. Que bella chiesa!


Przejrzałam fotki z naszej wyprawy. Jeśli oglądałeś, drogi Czytelniku (tu bardziej pasuje "droga Czytelniczko") kultowy film "Love actually", zapewne pamiętasz scenę, w której Keira Knightley ogląda wideo ze swojego wesela i zdumiona stwierdza: "Wszędzie tylko ja". Otóż, ja mogłabym właściwie powiedzieć to samo. Z tą różnicą, że Keira była tym faktem zaskoczona, ja - nie. Tak to jest, gdy ma się małżonka, dla ktorego zdjęcie z wakacji liczy się wyłącznie wtedy, gdy figuruje na nim uczestnik tychże. Po przejrzeniu blisko tysiąca zdjęć stwierdziłam jednak, że mam konkurencję. Albowiem obiektem nr dwa, który pojawia się na naszych fotkach co najmniej równie często jak moja osoba, są kościoły.

Już po kilku dniach naszej wyprawy skonstatowałam, że zadziwiająco przypomina ona pielgrzymkę. W każdym mieście lub miasteczku nawiedzaliśmy po kilka kościołów. Co ciekawe, nawet wtedy, gdy ruszaliśmy na spotkanie z przyrodą, na górskim lub nadmorskim szlaku napotykaliśmy jakąś wykutą w skale kapliczkę. Cattedrale, duomo, chiesa, capella, oratorio... W rozmaitych rozmiarach, stylach i w bardzo różnym stanie.

Bo sycylijskie zabytki w ogóle charakteryzuje znaczny stopień zaniedbania. Stoi sobie człowiek pod cudną barokową fasadą i podziwia. A potem wchodzi do środka i podziw miesza się z niepokojem. Bo człowiek widzi, że choć barokowy wystrój tu i ówdzie zachował ślady świetności, to w apsydzie nawy głównej niepodzielnie króluje wilgotny liszaj. A jak zagłębić się dalej i wejść do byłych pomieszczeń klasztornych, okazuje się, że słowo ruina trąci eufemizmem. I niepokój przeradza się w przerażenie, że to wszystko już wkrótce zwyczajnie się zawali.

Na Sycylii widzieliśmy kościoły bez dachów, kościoły z wstawionymi do barokowych wnętrz krzesłami kinowymi, kościoły, w których w kaplicy bocznej, za ołtarzem urządzono wucet. Z drugiej strony, podziwialiśmy mozaiki tak cudne, że tchu brakowało na długo (katedra w Monreale, Capella Palatina w Palermo) i neogotyckie, marmurowe koronki, których finezji nie odda żadne zdjęcie - trzeba zadrzeć głowę i podziwiać własnymi oczami (katedra w Erice).

Podziwialiśmy też zdumiewające wyczucie stylu, które pozwoliło sycylijskim architektom z tych eklektycznych świątyń (trzęsienia ziemi i pożary nie pozwoliły sycylijskim kościołom przetrwać w pierwotnym kształcie) stworzyć coś tak harmonijnego. Styl romański i gotyk żyją sobie za pan brat z renesansem i barokiem, do których jeszcze swoje trzy lub cztery grosze dołożyła kultura arabska. To się nazywa przyjazna kohabitacja!

Gdybym miała wskazać, która bella chiesa najbardziej przypadła mi do serca, odpowiedż byłaby wcale nieoczywista. Bo pierwsze, co przychodzi mi na myśl, to kościół świętego Franciszka w Mazara del Vallo.  Nie żadna ze wspaniałych katedr o normańskiej proweniencji. Nie żadna z pereł sycylijskiego baroku. Ale ten - w sumie skromny i zapuszczony kościół z liszajem w apsydzie i zrujnowanym klasztorem obok. Pokazał go nam przemiły zakrystian. Mówił trochę po angielsku, a niedostatki języka skutecznie nadrabiał entuzjazmem. I z każdego słowa wyzierała miłość do tego kościoła. A kiedy, pokazując nam zapuszczony krużganek, z dumą powiedział, że wszystkie porastające ogród rośliny zasadził własnoręcznie, moje serce już na zawsze zostało w Chiesa San Francesco.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz