Prosto z lotniska ruszyliśmy ku przygodzie. Czyli na Etnę. Ostatnią erupcję miała rok temu, więc uznaliśmy, że teraz sobie pośpi. Szybko się jednak przekonaliśmy, że wybuch wulkanu jest niczym w porównaniu z dotarciem do jego stóp. Wypożyczona za ciężkie euro sycylijska nawigacja okazała się sycylijskim zabytkiem. Kryjąca się w jej czeluściach Jane (patrz wpis z dnia wczorajszego) albo milczała niczym sfinks, albo udzielała nam instrukcji, które w każdym innym miejscu na świecie zawiodłyby nas wprost na posterunek policji. Na przykład, kazała się "szarpnąć" w drogę jednokierunkową pod prąd. Na szczęście, podobne wyczyny tu, na Sycylii, nie budzą niczyjego zdziwienia, a ryzyko kolozji jest wcale niewiększe niż przy jeździe zgodnie z przepisami.
Do stacji kolejki linowej na Etnę dotarliśmy zatem nie dzięki Jane, ale dzięki Opatrzności w osobie miłego, włoskiego księdza, który bardzo obrazowo opisał nam właściwą drogę. Po włosku, rzecz jasna, ale z użyciem wielu wykrzykników i rąk.
Sama kolejka też okazała się zabytkowa. Cud, że jeszcze jeździ. Kiedy wczołgaliśmy się na górę, poczułam wyraźną ulgę. Na górnej stacji, zgodnie z tym, co wyczytaliśmy w sieci, czekały nas dwie opcje - podjechanie pod krater z fasonem wielkim terenowym mercem albo wdrapanie się tam na własnych nogach. Mój PiW po rycersku zaproponował wjazd. Ja po harcersku odmówiłam, oświadczając, że za 20 euro to sobie kupię obiad, a do krateru pójdę o moich wątłych siłach.
Szybko się okazało, że takich jak my nie było wielu. Miażdżąca większość turystów wybiera opcję numer jeden. I niewiele traci. Do krateru idzie się bowiem dokładnie tą samą drogą, którą jadą dżipy. Drogą składającą się z ubitego, żużlowego pyłu, za cały krajobraz mając hałdy też żużlu, tyle że z grubego przemiału. No, chyba że tych hałd nie widać, co zdarza się często, bo często schodzi mgła.
Buzujący w moim Ślubnym duch przygody nie pozwolił nam jednak wejść na górę po bożemu. W pewnym momencie dostrzegł on jakiś cudowny skrót. Mając w pamieci instrukcje Jane, "szarpnęliśmy się" ostro w lewo i pomaszerowaliśmy ostro pod górę, grzęznąc nieco w żużlu. Tym grubszym, dla odmiany. W efekcie zaoszczędziliśmy dobre kilkaset metrów i zarobiliśmy parę otarć na stopach, bo żużel wsypywał się do butów. To znaczy, JA zarobiłam, bo mój PiW twierdził, że JEMU nic się nie wsypało. Hmmm...
W nagrodę dostaliśmy słońce nad kraterem, dzięki czemu nie musieliśmy już walczyć z mgłą, a jedynie z porywistym wiatrem. Widok był całkiem, całkiem, ale nie wiem, czy zostaną nam z tego zdjęcia, po dzień później PiW-owi padła karta pamięci. Może i dobrze - podejrzewam, ze na tych fotkach wyglądam co najmniej dziwnie, okutana w kaptur i własne, targane wichrem włosy.
W drodze na dół już bez protestu skorzystałam z zaproponowanego przez Małżonka skrótu. Szło się nieźle, ale tylko do momentu, gdy mgła zgęstniała na śmietanę, a ja wpadłam w panikę, że koniec świata zaskoczy mnie po kostki w żużlu. Po omacku wyleźliśmy więc na drogę i tym sposobem dokończyliśmy zejście z Etny. Zjazd kolejką też odbył się we mgle, więc zamiast podziwiać widoki, patrzyliśmy sobie z Mężem w oczy. W końcu to "Sycylia we dwoje"!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz