Nazywam się Pigwa. Genowefa Pigwa. Od dziś możecie mnie tak nazywać. Właściwie, to już od wczoraj. Bo wczorajszy dzień, z krótkimi przerwami na mszę świętą, toaletę, mail do znajomych i Konkurs Chopinowski, spędziłam na obróbce pigw i pigwowców. A teraz czuję się jak jedna wielka pigwa. A było to tak…
W piątek po pracy wyszłam na balkon w poszukiwaniu warzyw na kolację (lodówka jest za mała, by pomieścić wszystkie produkty spożywcze nabywane dla naszej pięcioosobowej rodziny, więc siłą rzeczy, podobne funkcje sezonowo pełni balkon). Patrzę, a tam cała skrzynka czegoś, co mylnie wzięłam za gruszki. Ucieszyłam się, bo gruszki akurat lubię i obecność skrzynki potraktowałam jako przejaw mężowskiej miłości i dbałości o zaspokajanie moich gustów kulinarnych.
W sobotę na balkon nie zaglądałam, za to w niedzielę, całkiem znienacka, mąż zawezwał mnie do kuchni: Chodź mi tu pomóc, jeśli możesz. „Jeśli możesz” było zwrotem czysto retorycznym, bo świetnie wiedział, że t e o r e t y c z n i e mogę, gdyż chwilę wcześniej zostawił mnie w salonie przy lekturze „Ostatniej arystokratki” (bardzo zabawna książka, nawiasem mówiąc, polecam). Charakterystyczne natomiast, że nie użył zwrotu „jeśli chcesz”, co świadczy o gruntownej znajomości mojego charakteru i stosunku do prac kuchennych.
Chcąc, nie chcąc (raczej to drugie), porzuciłam czeską arystokrację XXI wieku i podreptałam do kuchni. A tam – zlew zawalony gruszkami, kuchenka zastawiona garnkami, blat uginający się od pustych słoików, a pośrodku tego wszystkiego króluje maszynka do mielenia mięsa, służąca także za szatkownicę. W krótkich, żołnierskich słowach mąż poinformował mnie, że „robimy przetwory z pigwy”. W ten oto sposób dowiedziałam się kilku rzeczy: po pierwsze „gruszki” okazały się pigwowcami, które mój PiW dostał w prezencie od kolegi; po drugie pigwowiec to nie jest to samo co pigwa; po trzecie pigwy też mamy – z tego samego źródła i też w ilości hurtowej; po czwarte będziemy z tego robili nalewkę oraz konfitury.
Już miałam na końcu języka, że olewam pigwy i pigwowce, bo alkoholu nie piję od urodzenia, a konfitur nie jem od lat 15. Przypomniałam sobie jednak, że w niedzielnym czytaniu figurował fragment Ewangelii, w którym jest mowa o pokornym służeniu bliźnim. Podczas słuchania tego kawałka nieopatrznie złożyłam w duchu ślub, że będę czyniła usilne starania w tym kierunku, więc rozpoczynanie starań od posłania męża w diabły razem z jego nalewką nie byłoby chyba najszczęśliwszym początkiem drogi ku świętości.
Efekt łatwo przewidzi każdy, kto choć raz w życiu zetknął się z pigwą (i pigwowcem). Nie zliczę, ile razy w ciągu tej długiej, pigwowej niedzieli podziękowałam Bogu za tego gościa, co wynalazł elektryczną szatkownicę. Fakt, że się co chwila zapychała, był wprawdzie powodem do licznych grzechów mową, ale zupełnie sobie nie wyobrażam, jak by wyglądała nasza produkcja bez tego cudownego urządzenia.
Teraz blat ugina się od słoików pełnych pigwy i pigwowca z dużą domieszką cukru. Część ma już postać konfitury, a część jest podobno dopiero wstępem do dalszego procesu produkcji nalewki. Na razie nie wnikam, na czym ten proces ma polegać i po cichu liczę na to, że tym razem PiW zrezygnuje z mojego udziału. Ewentualnie, na skutek braku doświadczenia w produkcji napojów alkoholowych, półprodukt zamieni się w ocet i na tym produkcja się zakończy. Dylemat, co zrobimy z hektolitrami nalewki, jeśli proces się powiedzie, rozstrzygniemy w terminie późniejszym. W razie czego, mogą się Państwo zgłaszać.
A gruszek – jak nie było, tak nie ma!
W piątek po pracy wyszłam na balkon w poszukiwaniu warzyw na kolację (lodówka jest za mała, by pomieścić wszystkie produkty spożywcze nabywane dla naszej pięcioosobowej rodziny, więc siłą rzeczy, podobne funkcje sezonowo pełni balkon). Patrzę, a tam cała skrzynka czegoś, co mylnie wzięłam za gruszki. Ucieszyłam się, bo gruszki akurat lubię i obecność skrzynki potraktowałam jako przejaw mężowskiej miłości i dbałości o zaspokajanie moich gustów kulinarnych.
W sobotę na balkon nie zaglądałam, za to w niedzielę, całkiem znienacka, mąż zawezwał mnie do kuchni: Chodź mi tu pomóc, jeśli możesz. „Jeśli możesz” było zwrotem czysto retorycznym, bo świetnie wiedział, że t e o r e t y c z n i e mogę, gdyż chwilę wcześniej zostawił mnie w salonie przy lekturze „Ostatniej arystokratki” (bardzo zabawna książka, nawiasem mówiąc, polecam). Charakterystyczne natomiast, że nie użył zwrotu „jeśli chcesz”, co świadczy o gruntownej znajomości mojego charakteru i stosunku do prac kuchennych.
Chcąc, nie chcąc (raczej to drugie), porzuciłam czeską arystokrację XXI wieku i podreptałam do kuchni. A tam – zlew zawalony gruszkami, kuchenka zastawiona garnkami, blat uginający się od pustych słoików, a pośrodku tego wszystkiego króluje maszynka do mielenia mięsa, służąca także za szatkownicę. W krótkich, żołnierskich słowach mąż poinformował mnie, że „robimy przetwory z pigwy”. W ten oto sposób dowiedziałam się kilku rzeczy: po pierwsze „gruszki” okazały się pigwowcami, które mój PiW dostał w prezencie od kolegi; po drugie pigwowiec to nie jest to samo co pigwa; po trzecie pigwy też mamy – z tego samego źródła i też w ilości hurtowej; po czwarte będziemy z tego robili nalewkę oraz konfitury.
Już miałam na końcu języka, że olewam pigwy i pigwowce, bo alkoholu nie piję od urodzenia, a konfitur nie jem od lat 15. Przypomniałam sobie jednak, że w niedzielnym czytaniu figurował fragment Ewangelii, w którym jest mowa o pokornym służeniu bliźnim. Podczas słuchania tego kawałka nieopatrznie złożyłam w duchu ślub, że będę czyniła usilne starania w tym kierunku, więc rozpoczynanie starań od posłania męża w diabły razem z jego nalewką nie byłoby chyba najszczęśliwszym początkiem drogi ku świętości.
Efekt łatwo przewidzi każdy, kto choć raz w życiu zetknął się z pigwą (i pigwowcem). Nie zliczę, ile razy w ciągu tej długiej, pigwowej niedzieli podziękowałam Bogu za tego gościa, co wynalazł elektryczną szatkownicę. Fakt, że się co chwila zapychała, był wprawdzie powodem do licznych grzechów mową, ale zupełnie sobie nie wyobrażam, jak by wyglądała nasza produkcja bez tego cudownego urządzenia.
Teraz blat ugina się od słoików pełnych pigwy i pigwowca z dużą domieszką cukru. Część ma już postać konfitury, a część jest podobno dopiero wstępem do dalszego procesu produkcji nalewki. Na razie nie wnikam, na czym ten proces ma polegać i po cichu liczę na to, że tym razem PiW zrezygnuje z mojego udziału. Ewentualnie, na skutek braku doświadczenia w produkcji napojów alkoholowych, półprodukt zamieni się w ocet i na tym produkcja się zakończy. Dylemat, co zrobimy z hektolitrami nalewki, jeśli proces się powiedzie, rozstrzygniemy w terminie późniejszym. W razie czego, mogą się Państwo zgłaszać.
A gruszek – jak nie było, tak nie ma!
Beato uwielbiam nalewki. ale pigwy nie cierpię pod każdą postacią, więc na mnie nie licz. ;)))
OdpowiedzUsuńpozdrawiam serdecznie.... po łokcie w borówce czerwonej i żurawinie. ;)))
Znaczy czas przetworów w pełni. I nie tylko ja jestem ofiarą hurtowych dostaw płodów jesieni. :) Pozdrawiam z radością, że moja udręka chwilowo ustała. Oddaję się smakowaniu... Choipina. :)
OdpowiedzUsuń