Dziwnie mi. Poranną kawę piłam w Rydze. Obiad zjadłam w Paryżu. Teraz TGV unosi mnie ku Pirenejom, u których podnóża zjem kolację. Jakby tego było mało, podróż samolotem przegadałam ze studiującym na Sorbonie Brazylijczykiem, którego narzeczona jest Finką, więc i on wkrótce przenosi się do Helsinek. Konwersację zaczęliśmy po angielsku, a skończyliśmy po francusku. Obiad zjadłam w towarzystwie kolegi Polaka, który właściwie już bardziej jest Francuzem, więc rozmawialiśmy trochę po polsku, trochę po francusku...
I trochę współczuję moim dzieciom, dla których to wszystko jest normalka. Bo tego zdziwienia, zachwytu i uczucia wolności nie kupi się za żadne pieniądze.
PS Dojechałam. Właściciele hotelu w Lourdes przywitali mnie po polsku! Niestety, tutejszy kloszard też. Wybaczyłam mu tylko dlatego, że zawołał do mnie "hej, małolata!". To zakrawa na cud. Ale w Lourdes cuda się przecież zdarzają.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz