Nie wiem, jak Ty, drogi Czytelniku, ale ja bardzo nie lubię mieć do czynienia z bankami. Umowy, które mi się podtyka przy okazji załatwiania najprotszej sprawy, takiej jak choćby założenie konta, są nieproporcjonalnie długie i pełne niezrozumiałych zwrotów, nie mówiąc o czcionce, która jest z kolei nieproporcjonalnie mała. Tabele opłat i prowizji skonstruowane są tak, aby zrozumieć je mógł jedynie laureat Nobla w dziedzinie astrofizyki. A wszystko najeżone hakami, na których nieszczęsny klient prędzej czy później musi zawisnąć niczym tusza cielęca.
Niestety, życie w kraju cywilizowanym oznacza posiadanie choć jednego konta w banku, a co za tym idzie, doświadczanie wszystkich tych przyjemności. Kiedy zaś człowiek posiada tych kont więcej, przyjemność wzrasta w postępie geometrycznym. Czasem jednak nawet bankowe tortury mogą się okazać poczające. A było to tak...
Musiałam dziś dokonać przelewu. Jako kobieta nowoczesna, przelewy robię przez Internet, ufając, że hakerzy i inni cyberprzestępcy mają na oku lepsze cele niż moje liche oszczędności. Wchodzę więc na konto, wpisuję co trzeba, mylę się parę razy, resetuję połączenie, wreszcie wklepuję poprawnie te wszystkie cyfry (numery pinów, loginów, kont, kwoty oraz daty). Zadowolona z siebie, klikam enter i... Czerwony komunikat informuje, że przelew nie pójdzie, bo przekroczyłam limit.
Najpierw panika. Potem olśnienie. Cholera jasna, zapomniałam o limicie! Który miał chronić moje oszczędności przed podłymi przestępcami. No dobra, tylko spokojnie. Przypominam sobie, że muszę zadzwonić na infolinię i ten limit podnieść. Łatwizna. Dzwonię. Czekam. Czekam. Czekam. Znów dzwonię. Odbiera jakaś maszyna, która miodowym głosem prosi o wpisanie numeru klienta. Jasny gwint! Kto normalny pamięta te wszystkie numery? Rozłączam się, sprawdzam w moim sekretnym miejscu, notuję numer klienta i powtarzam całą operację od początku.
Po jakichś piętnastu minutach wreszcie odzywa się do mnie ISTOTA LUDZKA. Co za ulga! Istota jest rodzaju żeńskiego, bardzo miła. Wyłuszczam sprawę, a ona mówi, że z przyjemnością mi pomoże. Najpierw jednak muszę wpisać na klawiaturze telefonu numer klienta. Oraz, jakby tego było mało, kod dostępu. Którego oczywiście nie pamiętam. Rozłączam się, szukam w sekretnym miejscu...
Kiedy wreszcie docieram do kolejnej ludzkiej istoty, ta mówi, że oczywiście, za chwilę podniesie mój limit, ale najpierw mi zada kilka pytań. "Okej - myślę - to dla mojego dobra, żeby mi jakiś haker nie podniósł limitu i nie ogolił konta." Pytania są z gatunku prostych (nazwisko rodowe matki, miejsce urodzenia), więc sobie radzę. Do czasu. Bo w końcu pada pytanie: "Czy ma pani w naszym banku lokatę w dolarach?" "Nie wiem" - odpowiadam zgodnie z prawdą. Konto mamy z mężem wspólne, ja
tam nie pamiętam, żebym zakładała jakąś lokatę, ale kto wie, może on założył? "Proszę o jednoznaczną odpowiedź" - słyszę. "Nie pamiętam" - odpowiadam jednoznacznie. "Proszę o JEDNOZNACZNĄ odpowiedź" - naciska istota z banku. "Jak to jednoznaczną? - myślę. - Przecież mówię, że nie wiem!"
W końcu skapitulowałam. Musiałam strzelać, ryzykując, że spudłuję i operacja podniesienia limitu wydłuży się o kolejne pół godziny, w tym telefon do męża. Widocznie jednak trafiłam, bo limit mi podniesiono. Uf. A teraz siedzę sobie i myślę, że bank to jednak ciekawe miejsce. Tu nawet słowa nabierają innego znaczenia. Jak w szkole czy na studiach mówiłam, że czegoś nie wiem lub nie pamiętam, traktowano to absolutnie jednoznacznie. Jednak w banku najwyraźniej rozumieją tylko tak lub nie. Zero-jedynkowo. Ale to w sumie logiczne - w banku przecież chodzi właśnie o te zera. Dużo zer. Po jedynce.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz