Mieszkanie mogę uznać za ostatecznie wynajęte. Właścicielka przyjechała, wprawdzie spóźniona o ponad dwie godziny, ale za to pełna najlepszych chęci. Niektóre usterki usunęła od ręki (np. wymieniła wiszącą na jednym kablu i słowie honoru halogenową lampkę w łazience), inne przyjęła do wiadomości (lekkie wzruszenie ramion oznaczające "tak musi zostać, przecież to drobiazg"), a jeszcze inne, jak nierozkładająca się rozkładana sofa, ma załatwić w najbliższym czasie. Generalnie, po obu stronach było dużo dobrej woli, serdecznych uśmiechów i zrozumienia. Współpraca zapowiada się miło. Pożywiom, uwidzim.
Poza kwestiami mieszkaniowymi absorbuje mnie, oczywiście, praca. A ponieważ odbywa się ona w tak zwanym środowisku międzynarodowym, jest ciekawie po wielokroć. Stwierdzenie, że poznaję w szybkim tempie inne nacje, można z powodzeniem uznać za truizm. Natomiast bardzo interesująca jest wiedza, jaką dzięki kontaktom z kolegami z innych krajów, czerpię o mojej własnej ojczyźnie. Na przykład, na temat jej najbardziej pożądanych produktów eksportowych.
O czekoladkach Wedla rozpisywać się nie trzeba. Wszyscy wiedzą, że są najlepsze na świecie. Zdanie odrębne zgłaszają nieśmiało tylko Belgowie i Szwajcarzy, ale reszta wątpliwości nie ma - za ptasie mleczko i torcik wedlowski każdy da się pokroić i posypać solą. Obiektem westchnień są także nasze frukty. Ach, te polskie truskawki! - wzdychają moi zagraniczni koledzy i zaciskając zęby, płacą za nie bajońskie sumy na tutejszym targu. O naszym Łaciatym już pisałam - w moim biurze nawet podawana gościom śmietanka do kawy ma na opakowaniu dobrze znane łatki, co mnie napawa wielką i zrozumiałą dumą.
Okazało się jednak, że z Polski przywozi się nie tylko słodycze i witaminy. Kiedy ktoś wraca z podróży służbowej do Polski, od progu witany jest natarczywym pytaniem: "Amol przywiozłeś?" Wczoraj na własne uszy usłyszałam takie powitanie zgotowane jednemu z naszych kolegów. W pierwszej chwili sądziłam, że albo chodzi o kreta (a mole) do przetykania rur, albo innego kreta w sensie szpicla, którego kolega miał zdemaskować. Kiedy nieśmiało sondowałam, który z moich domysłów jest słuszny, gremialnie uświadomiono mi, że na wszelkie dolegliwości nie ma to jak Amol, którego w tutejszych aptekach niestety nie uświadczysz. Amol z polskich aptek przywozi każdy, więc jeśli będę w Warszawie...
To niespodziewane odkrycie nasunęło mi pewien pomysł. Otóż każdy z odwiedzających mnie rodaków, z rodziną na czele, musi mi przywieźć w prezencie skrzyknę Amolu. Jak to spylę po cenach komercyjnych, to ceny w tutejszych sklepach przestaną mi się śnić po nocach. I kto wie, może starczy mi nawet na polskie truskawki?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz