Fakt, że chwilowo w emigracji towarzyszy mi mój PiW, ma wiele zalet (Kochanie, czytasz to?). Adaptacja przebiega sprawniej, ewentualna wymiana żarówki nie jest powracającym w snach koszmarem, poranne i wieczorne posiłki nie są wyłącznie fizjologiczną koniecznością. Istnieje jednak efekt uboczny, a na imię mu Euro 2016.
Gdyby nie Małżonek, kolejne fazy mistrzostw docierałyby do mnie wyłącznie w postaci komentarzy kolegów, którzy – co zrozumiałe – kibicują swoim drużynom i chętnie dzielą się z kibicami innych drużyn niezachwianą wiarą w zwycięstwo ich własnej. Ponieważ jednak PiW Euro 2016 ogląda, siłą rzeczy i ja czasem rzucę okiem. On kibicuje naszym, a ja kibicuję jemu, żeby przy okazji nie dostał zawału.
Wczoraj grali Nasi. Pierwszą połowę przegapiłam, tocząc własną, nierówną walkę z portalem ZUS-u, z którego po raz pierwszy próbowałam wysłać do tej szacownej instytucji pewien arcyważny dokument. Podejrzewam, że namęczyłam się przy tym bardziej niż nasze Orły na boisku Saint Denis. Sukces pojawił się dopiero po zmianie przeglądarki, o czym informuję na wypadek, gdybyś kiedyś, Drogi Czytelniku, zderzył się z podobnym problemem. Ale wróćmy do meczu.
Drugą połowę obejrzałam. Trochę rozpraszał mnie fakt, że musiałam cały czas uspokajać Małżonka, którego pełne rozpaczy okrzyki mogły ściągnąć na nas interwencję sąsiadów i ryskiej policji (podobno są bardzo wrażliwi na zakłócanie ciszy nocnej). Przyglądając się ździebko niemrawym poczynaniom naszej drużyny, nie mogłam wyrzucić z wyobraźni moich niemieckich kolegów, którzy pewnie w tej samej chwili siedzieli przed telewizorem, pokrzykując: „Lewandowski, zum Teufel! Pamiętaj, kto płaci twoje rachunki!” A nasz gwiazdor, odbierając telepatycznie te sygnały, gdy tylko miał okazję strzelić gola, z wdziękiem się o ułamek sekundy spóźniał. On zresztą – trzeba przyznać - wszystko robi z wdziękiem, nawet gdy musi wraz z Tomaszem Kotem śpiewać radośnie, że jest w T-Mobile.
Nasunęła mi się też refleksja, że chyba po raz pierwszy od kilku dekad Joachim Löw nie był najprzystojniejszym trenerem na stadionie. Nasz Nawałka prezentował się co najmniej równie atrakcyjnie, a nawet lepiej, bo eleganckie oprawki okularów dodawały jego obliczu blasku inteligencji i kompetencji. I być może coś jest na rzeczy, skoro mecz zakończył się naszym sukcesem (0:0) i porażką Niemiec (0:0).
Na koniec obserwacja z obszaru, którym obecnie zajmuję się zawodowo, czyli komunikacji strategicznej. W mojej kablówce mam do licha różnych kanałów sportowych, w tym większość po łotewsku i rosyjsku. Kiedy Małżonek szukał naszego meczu, odkrył ze zdziwieniem, że na bardzo popularnym kanale rosyjskojęzycznym nadawna jest jakaś powtórka, a po naszym meczu ani śladu. Może to kwestia ograniczeń w emisji, może stacja nie wykupiła praw do transmitowania na żywo? Nie wiem. Jeśli jednak było to działanie celowe (brak informacji to też informacja), to widocznie Rosjanie nie byli pewni, że Niemcy nam wtłuką. Bo gdyby byli, rosyjskojęzyczna mniejszość łotewska obejrzałaby tę masakrę na żywo. Na bank!
Gdyby nie Małżonek, kolejne fazy mistrzostw docierałyby do mnie wyłącznie w postaci komentarzy kolegów, którzy – co zrozumiałe – kibicują swoim drużynom i chętnie dzielą się z kibicami innych drużyn niezachwianą wiarą w zwycięstwo ich własnej. Ponieważ jednak PiW Euro 2016 ogląda, siłą rzeczy i ja czasem rzucę okiem. On kibicuje naszym, a ja kibicuję jemu, żeby przy okazji nie dostał zawału.
Wczoraj grali Nasi. Pierwszą połowę przegapiłam, tocząc własną, nierówną walkę z portalem ZUS-u, z którego po raz pierwszy próbowałam wysłać do tej szacownej instytucji pewien arcyważny dokument. Podejrzewam, że namęczyłam się przy tym bardziej niż nasze Orły na boisku Saint Denis. Sukces pojawił się dopiero po zmianie przeglądarki, o czym informuję na wypadek, gdybyś kiedyś, Drogi Czytelniku, zderzył się z podobnym problemem. Ale wróćmy do meczu.
Drugą połowę obejrzałam. Trochę rozpraszał mnie fakt, że musiałam cały czas uspokajać Małżonka, którego pełne rozpaczy okrzyki mogły ściągnąć na nas interwencję sąsiadów i ryskiej policji (podobno są bardzo wrażliwi na zakłócanie ciszy nocnej). Przyglądając się ździebko niemrawym poczynaniom naszej drużyny, nie mogłam wyrzucić z wyobraźni moich niemieckich kolegów, którzy pewnie w tej samej chwili siedzieli przed telewizorem, pokrzykując: „Lewandowski, zum Teufel! Pamiętaj, kto płaci twoje rachunki!” A nasz gwiazdor, odbierając telepatycznie te sygnały, gdy tylko miał okazję strzelić gola, z wdziękiem się o ułamek sekundy spóźniał. On zresztą – trzeba przyznać - wszystko robi z wdziękiem, nawet gdy musi wraz z Tomaszem Kotem śpiewać radośnie, że jest w T-Mobile.
Nasunęła mi się też refleksja, że chyba po raz pierwszy od kilku dekad Joachim Löw nie był najprzystojniejszym trenerem na stadionie. Nasz Nawałka prezentował się co najmniej równie atrakcyjnie, a nawet lepiej, bo eleganckie oprawki okularów dodawały jego obliczu blasku inteligencji i kompetencji. I być może coś jest na rzeczy, skoro mecz zakończył się naszym sukcesem (0:0) i porażką Niemiec (0:0).
Na koniec obserwacja z obszaru, którym obecnie zajmuję się zawodowo, czyli komunikacji strategicznej. W mojej kablówce mam do licha różnych kanałów sportowych, w tym większość po łotewsku i rosyjsku. Kiedy Małżonek szukał naszego meczu, odkrył ze zdziwieniem, że na bardzo popularnym kanale rosyjskojęzycznym nadawna jest jakaś powtórka, a po naszym meczu ani śladu. Może to kwestia ograniczeń w emisji, może stacja nie wykupiła praw do transmitowania na żywo? Nie wiem. Jeśli jednak było to działanie celowe (brak informacji to też informacja), to widocznie Rosjanie nie byli pewni, że Niemcy nam wtłuką. Bo gdyby byli, rosyjskojęzyczna mniejszość łotewska obejrzałaby tę masakrę na żywo. Na bank!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz