Wpadł mi dziś w oczy nagłówek artykułu, w którym jedna z moich ulubionych aktorek – Meryl Streep, daje upust złości. Złość jest zrozumiała i w pełni uzasadniona. Dotyczy bowiem „terminu przydatności” aktorek, który – jak błyskotliwie zauważa Meryl – kończy się mniej więcej wtedy kiedy termin pań lekkich obyczajów. Cóż, nikt nie lubi czuć się przeterminowanym, a przypuszczam, że aktorek reguła ta dotyczy bardziej niż innych zjadaczek chleba. Nie zaskoczyło mnie zatem rozgoryczenie „kochanicy Francuza”, która dziś już pewnie tej roli by nie dostała – i poniekąd słusznie.
Moją uwagę zwróciło co innego. W dalszej części leadu Meryl zwierza się, że gdy skończyła czterdziestkę, otrzymała trzy propozycje zagrania… czarownicy. Co doprowadziło ją wściekłości. Koniec cytatu. Powyższe zwierzenie nie zostało wprawdzie opatrzone żadnym komentarzem, ale z kontekstu wywnioskowałam, że ofertę zagrania czarownicy Meryl uznała za obraźliwą, gdyż w ten nietaktowny sposób zwrócono uwagę na jej metrykę. I tu Meryl Streep się myli.
Muszę Ci się bowiem przyznać, drogi Czytelniku, że doświadczenia aktorskie nie są mi obce. Nie mają wprawdzie nic wspólnego z Oscarem, a ich siła rażenia nie sięgała dalej niż sala gimnastyczna tej czy innej placówki edukacyjnej (no, z jednym wyjątkiem - desek warszawskiego teatru Adekwatnego, a i to w ramach warsztatów dla aktorsko uzdolnionej – sic! – młodzieży), ale fakt pozostaje faktem. Grałam! Z zapałem i entuzjazmem, zapewne godnym lepszej sprawy. I tak się jakoś dziwnie składało, że miażdżąca większość moich aktorskich kreacji sprowadzała się do ról czarownic.
Nikt mi nigdy nie wyjaśnił, dlaczego reżyserzy uznawali, że to jest właśnie moje emploi. Macocha w Kopciuszku. Jedna z wiedźm w Makbecie. Czarownica w Szewczyku Dratewce. Baby stare, wredne i przerażające. Co nie zmienia faktu, że grałam je jako młódka – macochę w podstawówce, wiedźmę w liceum, a czarownicę… No, tu już młódką nie byłam, bo Szewczyka Dratewkę wystawiało przedszkole mojej najmłodszej córki, ale rolę powierzono mi tuż przed czterdziestką.
Wszystko to stoi zatem w sprzeczności z tezą Meryl. Wygląda na to, że propozycja roli czarownicy nie ma nic wspólnego z datą urodzenia potencjalnej odtwórczyni. Powstaje natomiast pytanie, co w takim razie o tym decyduje. I tu robi się nieprzyjemnie. Mniejsza o Meryl i jej samopoczucie, które i tak – jak widać – nie jest najlepsze. Gorzej ze mną. Bo skoro już od dziecka obsadzano mnie w rolach budzących grozę staruch, to naprawdę daje do myślenia.
Pocieszam się, że może u mnie mechanizm będzie odwrotny niż u Meryl. Może po przekroczeniu magicznej czterdziestki role wiedźm odeszły w niebyt, a teraz, jeśli trafi mi się jeszcze jakaś rola, będzie to królewna lub sierotka o gołębim sercu? A może przeciwnie, może należy starannie pielęgnować wizerunek wiedźmy? W końcu, wiedźma to ta, która wie.
Moją uwagę zwróciło co innego. W dalszej części leadu Meryl zwierza się, że gdy skończyła czterdziestkę, otrzymała trzy propozycje zagrania… czarownicy. Co doprowadziło ją wściekłości. Koniec cytatu. Powyższe zwierzenie nie zostało wprawdzie opatrzone żadnym komentarzem, ale z kontekstu wywnioskowałam, że ofertę zagrania czarownicy Meryl uznała za obraźliwą, gdyż w ten nietaktowny sposób zwrócono uwagę na jej metrykę. I tu Meryl Streep się myli.
Muszę Ci się bowiem przyznać, drogi Czytelniku, że doświadczenia aktorskie nie są mi obce. Nie mają wprawdzie nic wspólnego z Oscarem, a ich siła rażenia nie sięgała dalej niż sala gimnastyczna tej czy innej placówki edukacyjnej (no, z jednym wyjątkiem - desek warszawskiego teatru Adekwatnego, a i to w ramach warsztatów dla aktorsko uzdolnionej – sic! – młodzieży), ale fakt pozostaje faktem. Grałam! Z zapałem i entuzjazmem, zapewne godnym lepszej sprawy. I tak się jakoś dziwnie składało, że miażdżąca większość moich aktorskich kreacji sprowadzała się do ról czarownic.
Nikt mi nigdy nie wyjaśnił, dlaczego reżyserzy uznawali, że to jest właśnie moje emploi. Macocha w Kopciuszku. Jedna z wiedźm w Makbecie. Czarownica w Szewczyku Dratewce. Baby stare, wredne i przerażające. Co nie zmienia faktu, że grałam je jako młódka – macochę w podstawówce, wiedźmę w liceum, a czarownicę… No, tu już młódką nie byłam, bo Szewczyka Dratewkę wystawiało przedszkole mojej najmłodszej córki, ale rolę powierzono mi tuż przed czterdziestką.
Wszystko to stoi zatem w sprzeczności z tezą Meryl. Wygląda na to, że propozycja roli czarownicy nie ma nic wspólnego z datą urodzenia potencjalnej odtwórczyni. Powstaje natomiast pytanie, co w takim razie o tym decyduje. I tu robi się nieprzyjemnie. Mniejsza o Meryl i jej samopoczucie, które i tak – jak widać – nie jest najlepsze. Gorzej ze mną. Bo skoro już od dziecka obsadzano mnie w rolach budzących grozę staruch, to naprawdę daje do myślenia.
Pocieszam się, że może u mnie mechanizm będzie odwrotny niż u Meryl. Może po przekroczeniu magicznej czterdziestki role wiedźm odeszły w niebyt, a teraz, jeśli trafi mi się jeszcze jakaś rola, będzie to królewna lub sierotka o gołębim sercu? A może przeciwnie, może należy starannie pielęgnować wizerunek wiedźmy? W końcu, wiedźma to ta, która wie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz