Adwent. Znaczy się, Boże Narodzenie tuż, tuż. Ale żeby z "tuż" zrobiło się "już", trzeba trochę poczekać.
To czekanie dla każdego oznacza co innego. Mnie od wielu lat kojarzy się z dźwiękiem budzika, który dzwoniąc o 5.00, gwałci mój zegar biologiczny i informuje, że oto podjęłam wyzwanie pod nazwą roraty.
Lekko nie jest. Raz, że nieprzyzwoicie wcześnie. Dwa, że ciemno. Trzy, że zimno. A cztery, pięć, sześć i dalej - w nieskończoność, że strasznie się nie chce. Zwlekam się jednak, bo wstyd przed potomstwem. Skoro się złożyło szumną deklarację i postawiło na widoku prowizoryczny lampionik ze świeczką, głupio teraz zrejterować.
Za to, kiedy już pokonam fizyczny opór (duch wprawdzie ochoczy, ale ciało słabe) i szczękając zębami z zimna, dotrę do naszego parafialnego kościoła, jego ciemne wnętrze wciąga mnie gościnnie w inną, adwentową rzeczywistość. I choć w środku niewiele cieplej niż na zewnątrz (nierówna walka z przedpotopowym systemem ogrzewania i szparami w oknach toczy się od lat - na razie wygrywają szpary), na najbliższe 40 minut mój biologiczny zegar milknie. Jestem poza czasem. Jestem w wieczności. A moje oczekiwanie nie jest już tylko oczekiwaniem na kolejny 24 grudnia Roku Pańskiego Któregośtam z choinką, wigilijnym barszczem i całym tym miłym, świątecznym sztafarzem.
Szeptane (na gromkie mówienie jednak brakuje siły - duch wprawdzie ochoczy, ale ciało słabe) słowa "Adveniat Regnum Tuum" zaczynają mieć inną wagę - wagę ślubowania. Że naprawdę czekam. I że będę gotowa niczym panna (no dobra, już od lat nie panna, ale Jemu to nie przeszkadza) mądra.
Na razie jednak muszę stoczyć moją prywatną, codzienną bitwę z budzikiem.
To czekanie dla każdego oznacza co innego. Mnie od wielu lat kojarzy się z dźwiękiem budzika, który dzwoniąc o 5.00, gwałci mój zegar biologiczny i informuje, że oto podjęłam wyzwanie pod nazwą roraty.
Lekko nie jest. Raz, że nieprzyzwoicie wcześnie. Dwa, że ciemno. Trzy, że zimno. A cztery, pięć, sześć i dalej - w nieskończoność, że strasznie się nie chce. Zwlekam się jednak, bo wstyd przed potomstwem. Skoro się złożyło szumną deklarację i postawiło na widoku prowizoryczny lampionik ze świeczką, głupio teraz zrejterować.
Za to, kiedy już pokonam fizyczny opór (duch wprawdzie ochoczy, ale ciało słabe) i szczękając zębami z zimna, dotrę do naszego parafialnego kościoła, jego ciemne wnętrze wciąga mnie gościnnie w inną, adwentową rzeczywistość. I choć w środku niewiele cieplej niż na zewnątrz (nierówna walka z przedpotopowym systemem ogrzewania i szparami w oknach toczy się od lat - na razie wygrywają szpary), na najbliższe 40 minut mój biologiczny zegar milknie. Jestem poza czasem. Jestem w wieczności. A moje oczekiwanie nie jest już tylko oczekiwaniem na kolejny 24 grudnia Roku Pańskiego Któregośtam z choinką, wigilijnym barszczem i całym tym miłym, świątecznym sztafarzem.
Szeptane (na gromkie mówienie jednak brakuje siły - duch wprawdzie ochoczy, ale ciało słabe) słowa "Adveniat Regnum Tuum" zaczynają mieć inną wagę - wagę ślubowania. Że naprawdę czekam. I że będę gotowa niczym panna (no dobra, już od lat nie panna, ale Jemu to nie przeszkadza) mądra.
Na razie jednak muszę stoczyć moją prywatną, codzienną bitwę z budzikiem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz