Dziś przekonałam się po raz kolejny, jak zwodnicza bywa zbytnia skłonność do metafor. A było to tak...
W przerwie obrad pewnego międzynarodowego gremium, w których miałam przyjemność uczestniczyć, poszliśmy na obiad, czyli tak zwany lancz. Przy stole przypadło mi miejsce w bezpośrednim sąsiedztwie dwóch Brytyjczyków i dwóch Estończyków. Rozmowa toczyła się wartko, choć przewagę mieli, rzecz jasna, poddani Jej Królewskiej Mości, bo w przeciwieństwie do reszty towarzystwa, umieli po angielsku powiedzieć absolutnie wszystko.
Kiedy już omówiliśmy klasyczne kwestie w stylu kto gdzie był w czyim kraju (na przykład, wszyscy byli w Krakowie, większość w Londynie, a w Tallinie tylko dwaj panowie z Estonii, ale za to długo i często), kiedy przedyskutowaliśmy lokalne tradycje związane z Bożym Narodzeniem, i kiedy ponarzekaliśmy na panujące w naszych krajach warunki klimatyczne, zgodnie dochodząc do wniosku, że ratuje nas tylko globalne ocieplenie, przyszła pora na tematy nieco bardziej osobiste.
Jeden z Brytyjczyków spytał mnie wprost, czy mam w Warszawie rodzinę. Ja, zwyczajem Matek-Polek, pochwaliłam się progeniturą (mężem też - piszę na wszelki wypadek, bo mój Pan i Władca czasem czyta, co tu wypisuję). Po czym, chcąc być uprzejma, wyraziłam zaintersowanie rodziną rozmówcy. Angol, upił herbatki (a jakże!) i oświadczył (podaję w dosłownym tłumaczeniu): "A ja mam w domu żonę i moje dwa osiołki".
"W jakim wieku?" - spytałam, przekonana, że "osiołki" to pieszczotliwe określenie dwójki rozkosznych, acz upartych dzieciaków. "Dwanaście - odrzekł Angol - ale wie pani, u osłów wiek liczy się podwójnie, więc jakieś dwadzieścia cztery każdy". Wtedy dotarło do mnie, że osiołki nie były żadną metaforą, ale bardzo dosłownym opisem dwóch osobników z rodziny koniowatych, których mój sympatyczny rozmówca hoduje w swojej podlondyńskiej posiadłości.
W duchu pogratulowałam sobie, że spytałam o wiek, a nie na przykład o to, do której klasy chodzą "osiołki". Facet albo by mnie uznał za wariatkę, albo doszedł do wniosku, że mój angieski wymaga znacznych nakładów, skoro nie rozumiem nawet słowa donkey. Tak czy siak, obciach.
Morał? Czasem osioł to po prostu... osioł.
W przerwie obrad pewnego międzynarodowego gremium, w których miałam przyjemność uczestniczyć, poszliśmy na obiad, czyli tak zwany lancz. Przy stole przypadło mi miejsce w bezpośrednim sąsiedztwie dwóch Brytyjczyków i dwóch Estończyków. Rozmowa toczyła się wartko, choć przewagę mieli, rzecz jasna, poddani Jej Królewskiej Mości, bo w przeciwieństwie do reszty towarzystwa, umieli po angielsku powiedzieć absolutnie wszystko.
Kiedy już omówiliśmy klasyczne kwestie w stylu kto gdzie był w czyim kraju (na przykład, wszyscy byli w Krakowie, większość w Londynie, a w Tallinie tylko dwaj panowie z Estonii, ale za to długo i często), kiedy przedyskutowaliśmy lokalne tradycje związane z Bożym Narodzeniem, i kiedy ponarzekaliśmy na panujące w naszych krajach warunki klimatyczne, zgodnie dochodząc do wniosku, że ratuje nas tylko globalne ocieplenie, przyszła pora na tematy nieco bardziej osobiste.
Jeden z Brytyjczyków spytał mnie wprost, czy mam w Warszawie rodzinę. Ja, zwyczajem Matek-Polek, pochwaliłam się progeniturą (mężem też - piszę na wszelki wypadek, bo mój Pan i Władca czasem czyta, co tu wypisuję). Po czym, chcąc być uprzejma, wyraziłam zaintersowanie rodziną rozmówcy. Angol, upił herbatki (a jakże!) i oświadczył (podaję w dosłownym tłumaczeniu): "A ja mam w domu żonę i moje dwa osiołki".
"W jakim wieku?" - spytałam, przekonana, że "osiołki" to pieszczotliwe określenie dwójki rozkosznych, acz upartych dzieciaków. "Dwanaście - odrzekł Angol - ale wie pani, u osłów wiek liczy się podwójnie, więc jakieś dwadzieścia cztery każdy". Wtedy dotarło do mnie, że osiołki nie były żadną metaforą, ale bardzo dosłownym opisem dwóch osobników z rodziny koniowatych, których mój sympatyczny rozmówca hoduje w swojej podlondyńskiej posiadłości.
W duchu pogratulowałam sobie, że spytałam o wiek, a nie na przykład o to, do której klasy chodzą "osiołki". Facet albo by mnie uznał za wariatkę, albo doszedł do wniosku, że mój angieski wymaga znacznych nakładów, skoro nie rozumiem nawet słowa donkey. Tak czy siak, obciach.
Morał? Czasem osioł to po prostu... osioł.
Fajnie zabrzmiała Żona w jednym rzędzie z osłami. Na takie dictum. ja mam męża i 6 par nart. ;)) . Beato jak zawsze poprawiasz mi nastrój.
OdpowiedzUsuńWidocznie Brytyjczycy mają szczególny stosunek do bydlątek. Dodam, że ostrzegłam mojego rozmówcę, żeby uważał, co przy nich mówi, bo raz w roku, i to już niedługo, osiołki mogą powtórzyć to całemu światu. :)
OdpowiedzUsuń