Jakiś czas temu mój pracodawca uprzejmie podziękował mi za współpracę, przez co z osoby na kierowniczym stanowisku zmieniłam się w osobę bez stanowiska. Z przyczyn dosyć ostatnio powszechnych, ten stan rzeczy specjalnie mnie nie zaskoczył i moja wrodzona pogoda ducha utrzymała się na poziomie zadowalającym. Jednak nie na zawsze.
Dosłownie parę dni po wyżej wspomnianym "pożegnaniu" spotkany kolega lekarz skonstatował dwie rzeczy. Primo, jestem roztrzęsiona. (Słowo daję, mnie się wydawało, że tchnie ze mnie buddyjski spokój.) Secundo, wkrótce zachoruję. O ile pierwsze stwierdzenie mogłam uznacć za wynik wnikliwej (cha, cha, cha) obserwacji, o tyle drugie zahaczało o wróżbiarstwo. Postanowiłam nieco zgłębić temat, a kolega szybko i kompetentnie podzielił się ze mną ułamkiem swojej wiedzy medycznej, wyjaśniając co następuje.
Do tej pory żyłaś w wielkim napięciu (stresie). Teraz, za parę dni stres opadnie, a co za tym idzie, spadnie ci poziom kortyzolu (to hormon, zapraszam z wizytą do pana Google'a). A jak ci spadnie kortyzol, spadnie ci odporność i będziesz jak lep na wirusy i inne świństwa. Nie przejmuj się, poleż w łóżku, a będzie dobrze. Kiedy wyraziłam wąrpliwość, czy ten mechanizm jest pewny, bo przez 25 lat pracy słowo zwolnienie było mi obce, pokiwał tylko głową, jak by mówił: co było do udowodnienia.
Niestety, miał rację. Wkrótce potem dopadł mnie koszmarny wirus, który zawarł w moim ciele związek małżeński z czymś tam jeszcze. W efekcie przechorowałam parę tygodni. Zgon nie nastąpił, w każdym razie mój, bo co do wirusa, mam nadzieję, że wręcz przeciwnie. Mój PiW dworował sobie, że na pewno zawdzięczam to jemu, bo tak na mnie krzyczał (Znowu łaziłaś bez czapki! Jak ty się ubierasz?! Dziecko jesteś?!), że wydatnie podniósł mi się poziom stresu, ergo kortyzolu. Co było do udowodnienia.
Grunt, że ozdrowiałam. Problem jednak w tym, że nie na długo. Dziś znowu mnie skosiło. Gorączka, dreszcze, kaszel, katar - klasyka. Leżę i prawie płaczę, bo choróbsko wykluczyło mnie z przemiłego spotkania z kolegami z byłej pracy, na które długo czekałam. Jutro zaś wykluczy mnie z próby generalnej "Salome" w Teatrze Wielkim (wejściowki zdobyłam cudem).
Po cichu łudzę się, że jest jeszcze szansa. Może stres wywołany rezygnacją z dziesiejszego wieczoru spowoduje, że zaleję się kortyzolem? A jak do tego dodać ten wywołany niechybną reakcją ślubnego na wieść, że mam blisko 39 stopni Celsjusza (jeszcze nie wie, dowie się za chwilę, jak wróci z basenu), to kto wie? Mogę dosłownie wykąpać się w kortyzolu i cudownie ozdrowieć! Hurra!
Niestety, chwilę temu doczytałam do końca artykuł o kortyzolu, gdzie stoi jak byk: "Przewlekły nadmiar kortyzolu (...) prowadzi do charakterystycznego przemieszczenia depozytów tkanki tłuszczowej (bawoli kark, twarz księżyc w pełni, otyłość brzuszna...). O, matko z córką! To ja już wolę z tydzień poleżeć. Kochanie, nie krzycz na mnie, jeśli nie chcesz mieć żony z bawolim karkiem. W nagrodę pójdziesz sam na "Salome".
Beato ;( przykro mi.Polecam zakupić miód Manuka. sakramencko drogi ale i skutecznie podnosi odporność, szczególnie w stanach o symptomach przeziębieniowych. Miód można kupić w delikatesach. Małe słoiczki z Nowej Zelandii. zdrowiej w spokoju i odpoczynku. A z tym kortyzolem , to ewidentnie jest coś na rzeczy. Mój PiW dokładnie w 2 mies. po przejściu na emeryturę doświadczył braku tegoż kortyzolu i zapadł w choróbsko pierwszy raz od 30 lat. Zdrówka ...
OdpowiedzUsuńMam nadzieję, że przeżyję. Bez byczego karku. ;)
OdpowiedzUsuń