Jest taka tradycja, że w okresie Wielkiego Postu troszkę się umartwiamy. Ktoś rezygnuje z ulubionych ciasteczek, ktoś inny z winka do kolacji, a jak kogoś stać na heroizm, to i z ciasteczek, i z winka. Tak między Bogiem a prawdą (przyjaciel zwrócił mi kiedyś uwagę, że prawdziwy sens tego wyrażenia nam umyka: między Bogiem a prawdą nic nie ma, bo On jest prawdą), dla Pana Boga te poświęcenia znaczą pewnie niewiele, ale dla duchowej higieny mogą być przydatne. Stanowią coś w rodzaju ćwiczenia cielesno-duchowego. Trochę cierpi ciało (kubki smakowe nie dostają ulubionych bodźców), trochę psyche (oj, chciałoby się tego winka, chciało) i summa summarum powoli stajemy się ascetami. W skali mikro, ale zawsze to coś.
Pod jednym wszakże warunkiem. Że pamiętamy o zaimku zwrotnym. Króciutkim, bardzo polskim, bo z czysto polskim znakiem diakrytycznym, pospolitym zaimku, który zmienia wszystko. Jeśli o nim zapomnimy, zamiast ascetą stajemy się marudą.
Się. Chodzi o zaimek zwrotny "się". W Wielkim Poście mamy wyrzekać się, ale broń Boże nie wyrzekać! Wyrzekanie się, któremu towarzyszy wyrzekanie, jest bowiem pozbawione znacznej części zasługi. Kto wyrzeka, że się wyrzeka, równie dobrze może od razu wrąbać ciastko i popić winkiem. Ćwiczenie się w braku wyrzekania (nie tylko z powodu wyrzekania się) zbliża nas do ascezy może nawet szybciej niż rezygnacja z jakiegoś ułamka ziemskich rozkoszy.
Czy mi SIĘ to udaje, czy tylko udaję? To już sprawa między mną a Nim.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz