Dawno nie byłam na operze, więc informację, że koleżanka ma dwa bilety na zbyciu, przyjęłam z entuzjazmem. Trochę się zmartwiłam, że na "Latającego Holendra", bo za Wagnerem nie przepadam, ale darowanemu koniowi... I tak dalej. Zatem, wczorajszego wieczora, wspięłam się na szpilki, mąż zaś na wyżyny poświęcenia, któremu na imię garnitur, i tak odstawieni pomknęliśmy na Plac Teatralny. Wyczytaną na stronie Teatru Wielkiego informację, że spektakl trwa 3 godziny z hakiem, przezornie zostawiłam dla siebie, żeby nie płoszyć zwierzyny. I tak się dowie, a im później, tym szansa na ucieczkę mniejsza.
Zaczęło się zachęcająco. Na scenie, jak okiem sięgnąć, woda. A na wzniesionej pośród tego bezmiaru wód platformie - kobieta w bieli. Panna młoda w welonie i z bukietem. Do dźwięków uwertury wygina się to kusząco, to dramatycznie, ale generalnie, bardzo zmysłowo. Tarza się w wodzie, rozchlapując ją na wszystkie strony, by w końcu zerwać z siebie szatki i przez dobre 5 minut hasać po scenie na golasa.
Wrażenie poirunujące. Komentarze męskiej części widowni - bezcenne. Zwłaszcza na temat muskulatury pośladków artystki (faktycznie, prima sort). A to dopiero uwertura. Ciąg dalszy - w tym samym stylu. Nikogo już nie dziwił fakt, że dziewczęta oczekujące marynarzy i - jak wynika z tekstu śpiewanej przez nie pieśni - przędące kądziel, ubrane były w samą bieliznę i tańczyły na stole. Wiadomo, że wszystkie prządki świata tak robią, prawda? Natomiast sternik ubrany w kieckę panny młodej i wystylizowany na Conchitę Wurst, wywołał tylko lekkie zdziwienie, które szybko ustapiło innym wrażeniom, kiedy otaczające go dziewczęta rzuciły się do basenu, by urządzić tam wodną orgietkę.
Na tym tle dramat nieszczęsnego Holendra-tułacza oraz jego wytęsknionej Senty wypadł dosyć bezbarwnie. Może dlatego, że reżyser nie kazał naszym kochankom występować w bieliźnie lub stroju kosmonauty, ale w dosyć zachowawczych kostiumach. Fakt, że Senta nosiła gumiaki, był jak najbardziej usprawiedliwony - trzy godziny brodzenia po wodzie mogłaby, biedaczka, przypłacić reumatyzmem.
Jedno trzeba duetowi Treliński-Kudlicka przyznać: na łatwiznę nie poszli. Na scenę wpompowano 50 ton wody, nie licząc tej, która lała się z góry, udając sztorm. Nikt nie miał wątpliwości, że otacza nas morski żywioł, w którym artyści z mniejszym lub większym entuzjazmem pogrążali się, bynajmniej niemetaforycznie. I tym sposobem, głównym bohaterem "Latającego Holendra" stała się woda. Plus ta artystka z uwertury, o której długo rozprawiano w kuluarach. A którą, podobno, zaangażowano z zewnątrz, bo żadna z baletnic Teatru Wielkiego nie chciała latać goła po deskach teatru. Nawet jeśli te deski nakrył basen, w którym utopiono Wagnera.
Jak zwykle puenta znakomita! Opera w takim wydaniu powinna przyciągać młodzież jak magnes.
OdpowiedzUsuńObawiam się, że perspektywa trzech godzin z okładem sprawi, że nawet zmysłowa golaska w basenie nie da rady przekonać młodzieży do Wagnera. :)
OdpowiedzUsuń