Jak już kiedyś wspominałam, przeprowadziwszy się do Rygi, postanowiłam, że nie porzucę z trudem nabytych nawyków prozdrowotnych. Czyli sportu. Piszę "z trudem nabytych", bo każdy, kto mnie zna nieco lepiej i z czasów nieco dawniejszych, wie, że mój stosunek do sportu był, że tak to ujmę, ambiwalentny. Z jednej strony wiedziałam, że zdrowo, z drugiej, że ciężko, i to "ciężko" jakoś zwykle zwyciężało ze "zdrowo". Do czasu.
Pominę przyczyny, ale fakt faktem, że od paru lat przestałam szukać wymówek i zaprzyjaźniłam się ze sportem w formach rozmaitych, a dobroczynne skutki tej decyzji błogosławię często i gęsto. Kiedy więc zamieszkałam w Paryżu Północy, uznałam, że rower i rolki to trochę mało, zwłaszcza, że z pogodą różnie bywa. No i kupiłam karnet na siłownię.
Chadzam tam regularnie, często w przerwie na lunch, i kiedy reszta naszego personelu wrzuca w siebie kalorie, ja swoje spalam. I mam niezłą radochę, kiedy koledzy z grupy mundurowych, widząc, jak idę się "powysilać", oświadczają, że oni też - jutro, może pojutrze... Ponieważ z doświadczenia wiem, że "jutro, pojutrze" byłoby dla mnie przedmurzem totalnej klęski, zaciskam zęby i nawet, jak mi się cholernie nie chce, pakuję plecak i idę.
Dziś też poszłam. I mniej więcej na siódmym kilometrze stepera, podszedł do mnie facet. Znam go z widzenia, bo to stały bywalec, z gatunku tych, co to raczej dźwigają niż biegają. Wiecie, mocny kark, łapy jak łopaty - gdzieś tak jedna druga Schwarzeneggera. Podszedł i zagadał. Aż musiałam zwolnić, bo trochę mnie zaskoczył.
- O, to ty! - wykrzyknął radośnie, po angielsku, z rosyjskim akcentem. - Tak ci się przyglądałem i nie byłem pewny... "Matko święta - pomyślałam - czy ja go znam?! Chyba mnie z kimś pomylił..." Odmruknęłam coś w stylu "dzień dobry, czy my się znamy", ale raczej bez przekonania.
- To ty miałaś rozbitą głowę! - ciągnął niezrażony - Pamiętam, jakiego miałaś guza! - uśmiechnął się szeroko, jakby to wspomnienie sprawiło mu szczególną przyjemność.
Wtedy sobie przypomniałam. Kiedy po wypadku z żelaznym ogrodzeniem, leżałam w recepcji z lodem na głowie, to właśnie ten facet zainteresował się moim stanem i zaofiarował pomoc.
- A, tak, to ja - potwierdziłam. - Jak widać, skończyło się dobrze.
- Właśnie widzę - odparła jedna druga Schwarzeneggera. - No, no, nie sądziłem, że cię tu jeszcze spotkam. Nu, mołodiec! You are tough woman!
Błysnął zębami i poszedł dźwigać. A ja postepowałam dalej, rozważając, jak mam potraktować ten finalny wykrzyknik. I koniec końców postanowiłam go uznać za komplement. Mołodiec to mołodiec! Choć może "twarda baba" to niekoniecznie coś, co kobieta chciałaby usłyszeć od Schwarzeneggera. Nawet od jego połowy.
Pa! Ryżanka
Jednak komplement. :) żeńskiej odmiany nie stworzyli bo niby jak? Nie ta tradycja kulturowa.
OdpowiedzUsuńTeż tak się pocieszam. :) Jedna z moich rosyjskojęzycznych sąsiadek też tak mnie określiła, jak kiedyś napatoczyłam jej się przed oczy, jadąc w niedzielę o 7.15 do kościoła. Nie mogła się nadziwić. :))
OdpowiedzUsuńZnam to słowo, b. dobrze. Rodzina Mamy z rosyjskiego zaboru i wiele takich powiedzonek przetrwało do dziś. Maładiec, to "zuch" chłopak i dziewczyna,"dzielna".
OdpowiedzUsuńRzeczywiście powiedział wspaniały komplement, na który trzeba zasłużyć. Gratuluję!
Basiu, żeby tak jeszcze można było to mołodiec połączyć z mołodoj. ;)
OdpowiedzUsuń