Święta się skończyły. Czyli zbliża się sylwester. I jak zwykle o tej porze roku narasta we mnie pretensja do świata, który każe ten zwyczajny, grudniowy dzień traktować nadzwyczajnie. Wbić się w kieckę, wspiąć na obcasy, pić szampana (dla niepijących może być mineralna gazowana), odpalać fajerwerki, krzyczeć Happy New Year (kiedyś było Szczęśliwego Nowego Roku, ale HNY jest krótsze i bardziej, hm, trendy?) i w ogóle robić rzeczy, których normalny człowiek w środku nocy nie robi.
Bo normalny człowiek w środku nocy śpi. I w najlepszym lub – w zależności od okoliczności - najgorszym razie śni o tym czy o owym. A następnego dnia wstaje rześki, łeb mu nie pęka, pod oczami ani śladu worów…
Niestety, presja tradycji sprawia, że im bliżej 31 grudnia, tym większa rzesza tych, którzy porzucają normalność na rzecz swojego sylwestrowego alter ego. Siłą rzeczy, w kolejny rok świat wkracza niedospany, skacowany, obolały, co – jeśli wziąć pod uwagę rozmaite przesądy – niezbyt dobrze światu wróży na kolejne 365 dni.
Czasem nachodzi mnie refleksja, że sylwestrowe szaleństwa to nic innego jak zakorzeniony w ludzkiej naturze swoisty obrzęd przejścia. Obrzęd, który i tak, w porównaniu z innymi obrzędami tego typu, charakteryzuje się nadzwyczajną łagodnością. Nie ma tu wolicjonalnych okaleczeń ciała (kolczyki i tatuaże się nie liczą, bo zwykle zdobią balowiczów na długo przed sylwestrem), a jeśli komuś fajerwerk urwie kilka palców albo nowe szpilki boleśnie poranią stopy, to wyłącznie z powodu nieuwagi, a nie jako element sylwestrowego rytuału. Różnica jest także i taka, że o ile klasyczne obrzędy przejścia dotyczą jednostki, tu mamy do czynienia z przejściem zbiorowym, ba, totalnym – cały świat przechodzi magiczną granicę końca-początku roku, radośnie informując kosmos i aniołów w niebie, że oto zestarzeliśmy się o kolejny rok.
Innymi słowy, zmiana, która – jak pisał klasyk antropologii, Van Gennep – zachodzi w jednostce podczas obrzędu przejścia, w tym wypadku ma charakter metrykalny. W naszych osobistych i zbiorowych kalendarzach przeskakuje kolejna cyfra, co z kolei nieuchronnie przybliża nas do końca świata. Tylko, niech mi ktoś wyjaśni, po jaką cholerę mam tam zmierzać w butach na obcasie, chwiejnym, poszampańskim krokiem?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz