sobota, 3 listopada 2012
Kuchnia chińska po chińsku
Tak się jakoś złożyło, że cała moja rodzina lubi orientalną kuchnię. Od czasu do czasu pozwalamy sobie na małe szaleństwo i wypuszczamy się do którejś z licznych warszawskich knajp o egzotycznej nazwie (żadnej nie wymienię, żeby nie było, że uprawiam kryptoreklamę). Wśród nich są też, rzecz jasna, restauracje chińskie.
Dlatego perspektywa spędzenia trzech tygodni w Chinach ucieszyła mnie także ze względu na doznania kulinarne. Nareszcie dowiem się, jak NAPRAWDĘ smakuje chińska kuchnia, a nie jej europejska podróba. Jednak to, co mi w tym względzie zafundowano, przeszło moje najśmielsze oczekiwania.
Mieszkam w czym w rodzaju kampusu, który ma liczne zalety, a jedną z nich jest to, że dysponuje zakładową stołówką. Wyczuć ją można na kilometr - pachnie bowiem chińszczyzną. I tylko chińszczyzną. W dodatku, od rana do wieczora. Co nasunęło mi podejrzenie, że croissantów raczej tu nie uświadczę.
Miałam rację. Śniadanie, obiad i kolacja różnią się od siebie nieznacznie. Niezależnie od pory dnia je się tu właściwie to samo. Mamy więc całą gamę gotowanych warzyw, których nazw nie znam nawet po polsku, i których próżno szukać w naszych supermarketach. Na przykład, korzeń lotosu albo jakieś dziwne coś pomiędzy dynią, rzepą a ziemniakiem (naprawdę niezłe). Można też uraczyć się gotowanymi na parze drożdżowymi pierożkami, a także masą rozmaitych zup, mięs i owoców morza. Do tego oferowane są różne dodatki – pasty i posypki o podejrzanym wyglądzie. Ich pochodzenie jest mi kompletnie obce i pozostaje tylko mieć nadzieję, że nie mają one nic wspólnego z "jedzeniem", którego się naoglądałam na pekińskich uliczkach (skorpiony, węże, rozgwiazdy i Bóg wie, co jeszcze). Nie muszę dodawać, że do wszystkiego jest ryż – w postaci czystej i z czymś zmieszany.
Jedynym ukłonem w stronę europejskich gości jest jogurt i jajko na twardo oraz – uwaga, uwaga – normalne sztućce. Obok pałeczek, rzecz jasna. Prawda jest brutalna: jeśli ktoś nie lubi kuchni chińskiej, musi albo poszukać sobie innej jadłodajni (co może być trudne), albo przejść na bardzo ścisłą dietę. Niektórzy z moich europejskich kolegów już na nią przeszli (na przykład, pewien Macedończyk pije tylko piwo). Od czasu do czasu ktoś ponawia desperacką próbę znalezienia w okolicy piekarni z „normalnym” chlebem. Powodzenia!
Ja nie narzekam. Wcinam – pałeczkami - warzywka i seafoody, od czasu do czasu przerzucając się – łyżeczką - na jogurt. Ponieważ operuję pałeczkami dosyć nieporadnie, posiłek zabiera mi mnóstwo czasu i raczej się nie przejadam. Zmartwię się jednak dopiero, jak mi podadzą węża lub karalucha (tfu! wypluj te słowa!). Chciałam chińszczyzny – mam chińszczyznę.
Etykiety:
Chiny,
chińszczyzna,
koloryt lokalny,
korzeń lotosu,
kuchnia chińska,
kulinaria,
menu,
obyczaje,
owoce morza,
podróże,
ryż
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
A zupa z kurzego pazura już była? ;)
OdpowiedzUsuńhttp://www.wiadomosci24.pl/artykul/zupa_z_kurzego_pazura_czyli_o_chinach_slow_kilka_cz_i_3842.html
Ja też piłabym chyba tylko piwo. ;)
Pozdrawiam, dzielna kobieto! :)
Jolu, odpowiadam dopiero teraz, bo zablokowali mnie na amen. Teraz jestem już w kraju i upajam się wolnością Internetu. :)
OdpowiedzUsuńZup nie jadłam w ogóle - wyglądały jakoś tak... No, w każdym razie, odpuściłam nadmierne eksperymenty.
Pozdrawiam bardzo serdecznie.