niedziela, 29 lipca 2012
Litość nad skorpionem, czyli wspomnienia z Pekinu
Odkąd pamiętam, skorpiony budziły we mnie lęk pomieszany ze wstrętem. Fakt, że moja rodzona matka była spod znaku skorpiona, zawsze był dla mnie źródłem dyskomfortu i by sobie z nim poradzić, zbudowałam w głowie cały skomplikowany łańcuch argumentów, z którego ostatecznie wynikało, że skorpion skorpionowi nierówny. Wniosek ten przechodził pozytywną weryfikację, gdy porównywałam charakter mamy z charakterem pewnej koleżanki - też zodiakalnej skorpionicy. Taak, zdecydowanie, skorpion skorpionowi nierówny.
Co do samego pajęczaka z kolcem jadowym na ostatnim segmencie odwłoku, nie spotykałam go w życiu zbyt często, ale nawet te nieliczne spotkania pozostawiły po sobie nieprzyjemny dreszcz w okolicy kręgosłupa. Takie małe, a takie jadowite. Brrr! I choć moje nastawienie do świata jest wybitnie życzliwe i pacyfistyczne, obawiam się, że w przypadku kontaktu bezpośredniego, instynkt kazałby mi załatwić skorpiona odmownie przy pomocy pierwszego lepszego buta. No mercy!
Okazuje się jednak, że litość, jak wszystkie pojęcia abstrakcyjne, krystalizuje się dopiero w konkretnych okolicznościach przyrody. Moja stała się ciałem na małej uliczce Pekinu, pełnej straganów z przysmakami lokalnej kuchni. Na jednym z nich zobaczyłam skorpiony - na wpół żywe, nabite na patyki, wijące się w przedśmiertnych konwulsjach, oczekujące na egzekucję we wrzącym oleju sojowym. Wyglądały tak nieszczęśliwie, że lęk i obrzydzenie ustąpiły miejsca współczuciu.
I tak właśnie zapamiętam Pekin. Obraz Zakazanego Miasta zawsze przegra z widmem nabitego na patyk skorpiona.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz