Podobno każdy szanujący się narciarz chce mieć w swoim narciarskim cv Sellarondę. Tak przynajmniej mówi pani Ania - pilotka, z którą zaliczamy kolejne stoki Doliny Gardeny. Postanowiłam zatem swoje narciarskie cv uzupełnić i dziś z rannym słonkiem ruszyliśmy - ja, mój Pan i Władca oraz nasza najmłodsza pociecha, na podbój tej trasy.
Generalnie, szło nieźle. Poza dwoma miejscami, gdzie oznakowanie było do kitu i nie byliśmy pewni, czy za chwilę nie wylądujemy poza trasą, jechało się całkiem fajnie, w czym wielka zasługa pogody - słońce oświetlało masyw Selli jak, nie przymierzając, na obrazkach w Internecie. Wywaliłam się tylko raz i to niezbyt boleśnie, więc z każdą chwilą nabierałam pewności, że jako narciarka, wzniosłam się już na europejski poziom.
Ale że pycha kroczy przed upadkiem, Sellaronda prędko mi dała nauczkę. Nagle, ni z tego, ni z owego, wyrosła przed nami czarna trasa. Choć może słowo "wyrosła" nie jest tu najszczęśliwsze, biorąc pod uwagę, że rzeczona trasa spadała raczej na pysk i to niemal pionowo. Spojrzałam w dół i już wiedziałam: moja kariera narciarki właśnie dobiegła końca.
Mąż był innego zdania. - Jak nie możesz zjechać, to się zsuń- poradził życzliwie. - O, tak jak ta pani - dorzucił, wskazując na blond dziewczę, które przyodziane w dopasowany kombinezon w kolorze malinowym, zsuwało się po stoku, z gracją zarzucając kuperkiem. - Tak jak ta pani, to nie dam rady - odparłam z przekonaniem, nie tłumacząc, że ani wiek, ani strój nie ten, o kuperku nie wspominając.
Oszczędzę Ci, drogi Czytelniku, szczegółów tej upokarzającej drogi ku ocaleniu. Uczciwie muszę przyznać, że gdyby nie małżonek, nawet zsunięcie by mi się nie udało. Zostałabym pewnie na tej Sellarondzie, a moje zlodowaciałe zwłoki znaleziono by dopiero wiosną. Na szczęście, mój Mąż (wielka litera w pełni uprawniona) bardzo poważnie traktuje słowa "i że cię nie opuszczę aż do śmierci", dzięki czemu zsuwał się razem ze mną, tylko od czasu do czasu dając upust pewnemu, hm, zniecierpliwieniu.
Na dół dotarłam w stanie trudnym do opisania. Ale nie bez satysfakcji. Bo mniej więcej w połowie zsuwania się z tej góry śmierci dostrzegłam malinowy kuper wystający z wielkiej muldy. Ha!