czwartek, 16 października 2014

W kraju sushi i zielonej herbaty w proszku


Jedzenie w Japonii to niezła przygoda. Już pierwsze zakupy w tutejszym spożywczym (najpopularniejsza sieć to Family Mart - jest dosłownie na każdym rogu każdej ulicy w każdym mieście i miasteczku) uświadomiły nam, że łatwo nie będzie. Opakowania produktów bywają mylące, opisy tylko z rzadka są po anigielsku, a obsługa ślicznie się uśmiecha i nawija po japońsku.

Zanim opracowaliśmy sobie listę śniadaniowych "pewniaków", popełniliśmy wiele mniej lub bardziej zabawnych pomyłek. Do najmniej bolesnych należał zakup mleka zamiast jogurtu oraz jogurtu słodkiego zamiast naturalnego. Do bardziej kłopotliwych - zakup opakowania przyprawy maggi zamiast... suszonych jabłek w miodzie (miały być dodatkiem do jogurtu), które jak byk widniały na obrazku wraz z angielskim opisem "apples in honey"! Przed zakupem sake w opakowaniu jako żywo przypominającym nasze opakowania na jogurty, uratowała mnie nieufność, jakiej się nabawiłam po dwóch tygodniach takich zakupowych wpadek. Z pudełkiem pomaszerowałam do kasy i tak długo indagowałam ekspedienta, aż ten zdobył się na rozpaczliwy wysiłek i oświadczył po angielsku: alcohol!

Generalnie jednak, można sobie jakoś poradzić. Tutejsze sklepy oferują ogromny wybór gotowych dań oraz rozmaitych półproduktów, więc z głodu się nie umrze. Inna sprawa, że wizyty w tych marketach podważyły moją dotychczasową wiarę w to, że Japończycy zdrowo się odżywiają. Nigdzie na świecie nie widziałam tylu masowo kupowanych, próżniowo pakowanych produktów spożywczych oraz garmażeryjnych. Rzut oka na koszyki stojących przy kasie Japończyków wystarczy, by stwierdzić, że w każdym tutejszym domu króluje mikrofalówka. A czas to jedna z tych rzeczy, których Japończykom wyraźnie brakuje.

Podczas tej podróży w ogóle doszłam do wniosku, że Japończycy muszą żyć w dużym pośpiechu. Wszystko jest tu zorganizowane w taki sposób, by oszczędzić na czasie. Chce ci się pić? Co parę kroków masz automat, w którym możesz kupić dowolny napój - zimny, ciepły, gazowany,  niegazowany, słodzony, niesłodzony... Dopada cię głód? W każdym minimarkecie kupisz ciepłego krokieta, kanapkę, sałatkę, sushi, a nawet ugotowane jajko. Niespodziewanie dochodzisz do wniosku, że nie podoba ci się twoja fryzura? Dworcowy fryzjer obetnie cię elegancko, co chwila zerkając na zegarek, bo liczy ci od minuty. A jak masz ochotę na szybkie sushi, ale przejadły ci się te z marektów, idziesz do zautomatyzowanej "susharni", gdzie nie czekasz na kelnera, tylko sam programujesz swoje menu, które przyjeżdża do ciebie na talerzykach.

Oczywiście, istnieją tu też normalne bary i restauracje, gdzie można celebrować posiłki, nie patrząc na zegarek. Jednak dla nas, "gajdzinów", takie celebrowanie zwykle wiąże się z pewnym ryzykiem. Menu po japońsku, zdjęcia dań, z których trudno wnosić o ich faktycznym składzie, obsługa, która po angielsku zna tylko kilka cyfr, ale za to ładnie się uśmiecha. No i dosyć nieczytelny system różnych "taks" i dodatkowych opłat serwisowych. Kilka razy zdarzyło nam się zweryfikować rachunek, co spowodowało jego korektę połączoną z serią ukłonów i przeprosin - sorry, sorry.

Jednak wszystkie te przygody zbladły wobec jednej wizyty w malutkiej knajpce w Kioto, gdzie kucharz - zażywny staruszek, podał nam na talerzach pół-żywego kalmara, który został, o zgrozo, żywcem spreparowany jako sushi, by na koniec, po konsumpcji większości jego ziemskiej powłoki, reszta dokonała żywota w tempurze. Po tej uczcie kalmary znikły z mojego jadłospisu nieodwołalnie.

O dziwactwach japońskiej kuchni można by napisać całe tomy, zatem na koniec wspomnę jedynie, że ocenę w najlepszym razie dostateczną wystawiamy tutejszym słodyczom. Mnie to generalnie nie boli, bo z tej części menu zrezygnowałam już wieki temu, ale mój Pan i Władca wręcz przeciwnie. Niestety, japońskie delicje w postaci ciastek nadziewanych słodkim ziemniakiem jakoś nie przypadły mu do gustu. Ratunkiem okazały się francuskie piekarnie i ich europejski asortyment. Vive la France!

środa, 15 października 2014

W kraju uprzejmych ludzi i hoteli kapsułowych


Jeśli dziś jest środa, to jesteśmy w Tokio. A moja urodzinowa podróż nieuchronnie zmierza ku końcowi. Widziałam i przeżyłam tyle, że nie spisałabym tego na skórze zawodnika sumo. Po drodze udało mi się nawet bezpowrotnie skasować z naszej cyfrówki trzy pełne dni zdjęciowe. Fakt, że nie zostałam za to zgładzona przez mojego PiW-a, zawdzięczam jedynie temu, że rzecz wyszła na jaw w wigilię moich urodzin, a zgładzenie jubilatki byłoby bardzo nieuprzejme. Zatem mi się upiekło, ale tysiąc zdjęć wulkanów, świątyń, zamków i hasających między nimi saren szlag trafił. Reszta niech będzie milczeniem.

Skoro niedługo opuścimy ten piękny i dziwny kraj, pora napisać co nieco o jego mieszkańcach. Obserwuję ich uważnie od początku naszej podróży i choć z pewnością nie mogę powiedzieć, że ich poznałam, poczyniłam kilka obserwacji.

O uprzejmości Japończyków pisałam już wcześniej. Rzuca się ona w oczy na każdym kroku i bardzo ułatwia turystom życie, choć czasem bywa nieco kłopotliwa. Bo kiedy na przykład pytasz o coś Japończyka - dajmy na to, o drogę do tokijskiego NS Building (znajduje sie tam niesamowity wodny zegar wahadłowy), a indagowany primo nie mówi ni w ząb po angielsku, a secundo o NS Building ma pojęcie mgliste, nasz japoński ciccerone tak bardzo chce nam pomóc, że wskazuje jakikolwiek kierunek i pośród ukłonów odchodzi. A my dalej jesteśmy ciemni jak tabaka w rogu.

Zawsze jednak to milej, kiedy Japończyk traktuje nas ukłonami i uśmiechem, niż - jak to nam się zdarzyło w tzw. hotelu kapsułowym - marsem na czole i pokrzykiwaniem. Było to jedyne miejsce, gdzie zwątpiłam w uprzejmość Japończyków. Ale hotel kapsułowy to doświadczenie jedyne w swoim  rodzaju, które owszem, polecam na jedną noc, w celach wyłącznie poznawczych, bo o celach wypoczynkowych trudno mówić. Choć śpi się tam właściwie w celach.

Ale wracając do Japończyków... W oczy rzuca się także ich zamiłowanie do porządku i dyscypliny. Pokażcie mi inny naród, który będzie grzecznie stał w kolejce do autobusu, metra czy pociągu, ryzykując, że odległe miejsce w kolejce spowoduje konieczność poczekania na kolejny. A oni czekają! Pokażcie mi też drugi taki kraj, gdzie na ulicach ciężko znaleźć kosz na śmieci, a nigdzie nie uświadczysz ani papierka. Cud mniemany! Moja słowiańska niecierpliwość wystawiona została na wiele ciężkich prób, gdy z plecakiem pełnym śmieci musiałam przemierzyć pół miasta, by wreszcie dobrnąć do kosza. Japończycy najwyraźniej są o wiele cierpliwsi.

Kilka słów na tematy konfekcyjne. Z jednej strony, ma się tu wrażenie znacznej uniformizacji - ulicami miast płynie rzeka białych koszul i ciemnych spodni. Z drugiej, Japończycy, a szczególnie Japonki, wykazują szczególne upodobanie do strojów niebezpiecznie ocierających się o kicz i infantylizm. Królują falbaniaste lub plisowane, kuse spódniczki (bez zwględu na wiek właścicielki), zabawne kapelusiki, a także rozmaite przywieszki, dyndające u torebek, pasków od spodni czy czego tam jeszcze. U jednej pani prowadzącej samochód kierownica tegoż dosłownie oblepiona była breloczkami z pluszowymi zwierzątkami. Na ten widok zmówiłam cichą modlitwę, żeby pluszaki nie zablokowały jej kierownicy.

W tym konfekcyjnym chaosie Japończycy nie zapominają jednak o tradycji. Widok kobiet i mężczyzn w kimonach, przechadzających się po ulicach, nie jest wcale rzadki i to nie tylko od święta. Próbowałam sobie wyobrazić polskie ulice pełne łowickich pasiaków i kurpiowskich leluj. Hmm...

To, oczywiście, nie koniec moich obserwacji. Na dziś jednak kończę, bo tu wybiła już północ, a jutro z rana jedziemy na tokijski targ rybny. Będzie się działo!



piątek, 3 października 2014

W kraju kwitnącej wiśni i dymiących wulkanów - podróży ciąg dalszy

Jak Japonia, to wulkany.

Wczoraj wulkan (Sakurajima), dzisiaj wulkan (Ohachi), jutro wulkan (Naka-dake).

O wczoraj nie ma co opowiadać, bo na wyspę Sakurajimę dotarliśmy tak późno, że jedyne, co nam pozostało, to złapać autobus, który robi objazd po wyspie, zatrzymując się w najatrakcyjniejszych miejscach na parę minut. Porażka! Na pociechę, Sakurajima buchnął nam na pożegnanie pióropuszem ognia, jakby chciał nam powiedzieć: jestem nie tylko ładnym obrazkiem!

Jak będzie jutro, nie mam pojęcia, choć Mrożek twierdził, że jutro, to dziś, tyle że jutro.

Za to dziś...
Uznając, że nasza grupa wybrała mało ambitną trasę, ja i mój PiW oddzieliliśmy się od reszty i wyprawiliśmy w nieznane, które miało oznaczać 6-godzinną wędrówkę przez kilka wulkanów. Bajka! Kiedy jednak dotarliśmy, z niemałym trudem (transport publiczny to zaledwie kilka autobusów dziennie), do miejsca, gdzie zaczynają się szlaki (Takachihogawara - spróbujcie to wymówić!), w ziejącym pustką centrum informacji turystycznej, przemiła pani, która po angielsku umiała powiedzieć tylko "senkju", wytargała nam przed nos wielką mapę z "naszym" szlakiem, na której widniało jak byk: RED ALERT. Szybko pojęliśmy, że to oznacza zmianę planów.

Jak niepyszni, powędrowaliśmy jedyną czynną trasą na wulkan Ohachi. Podejście dosyć ostre, w dodatku utrudnione usuwającym się spod stóp wulkanicznym żwirem. Za to widok ze szczytu  - dymiący krater otoczony zboczami w kilku różnych kolorach - wynagradza każdy trud. A kiedy zaczęła podnosić się mgła, poczuliśmy się całkiem jak w albumie National Georaphic. Dodam, że na trasie spotkaliśmy zaledwie parę osób. Wygląda na to, że jesteśmy tu poza sezonem, a tłumy wydeptują zbocza wulkanów wiosną, w porze kwitnących azalii.

Bilans wyprawy: jedno stłuczone kolano (moje), dwie obolałe stopy (mojego małżonka, który wybrał się w góry w sandałach, i żwir dał mu się we znaki, ale się do tego nie przyznaje: cha, cha, cha!), z pięćset zdjęć - większość ze mną w roli głównej. Z wulkanem w tle, rzecz jasna. Plus więzy przyjaźni zadzierzgnięte z kilkuosobową obsługą centrum informacji turystycznej, którzy tak się cieszyli, że ktoś w ogóle do nich zawitał, że aż poczęstowali nas kawą i ciasteczkami. Kolejny przykład serdeczności Japończyków.

Na koniec, w pobliskiej miejscowości Maruo, zażyliśmy rozkoszy onsenu, w którym, podążając za instrukcjami tubylców, wymoczyliśmy udręczone ciała w ukropie i lodowato zimnej wodzie - naprzemiennie. Teraz, jak nowo narodzeni, z nadzieją wyglądamy jutra i... kolejnego wulkanu. 

środa, 1 października 2014

W kraju kwitnącej wiśni w porze czerwieniących się klonów - cd.

Dzień trzeci: góry, świątynie i sushi po japońsku

Miyajima to wysepka na Wewnętrznym Morzu Japońskim, rzut kamieniem od Hiroszimy. Wystarczy podjechać się tramwajem, kolejką i promem i już można podziwiać zalesione wzgórza wyspy z wkomponowanymi w nie świątyniami. No i oczywiście słynną tori - stojącą w morzu bramę do świętej wyspy, oddzielającą sacrum od profanum.

Atrakcja w postaci oswojonych saren, które wałęsają się między turystami całymi stadami, po pewnym czasie staje się męcząca, bo Bambi nie poprzestają na gapieniu się, ale przejmują inicjatywę i wyrywają z ręki wszystko co zjadliwe, z papierowymi torebkami włącznie. A już nie daj Boże spotkać samca z okazałym porożem. My spotkaliśmy, schodząc szlakiem ze świętej góry Misen. Jelonek jakoś się ze spotkania nie ucieszył i podczas gdy mój PiW cykał mi z nim fotkę, ten bez
pardonu nadział mnie na rogi. Teraz mam na plecach szramę, a na ramieniu krwiak. Mówcie mi łowca jeleni.

Pomijając incydent z jelonkiem, było super. Wbrew tablicom ostrzegawczym, nie spotkaliśmy jadowitych węży i pszczół, co - muszę przyznać - istotnie podniosło w moich oczach walory trekkingu po okolicznych wzgórzach. No i te pejzaże...!

Ponieważ jednak, ze względu na presję czasu, odbyliśmy tę wyprawę o suchym pysku (kilka pieczonych kasztanów, zakupionych na lokalnym straganie, się nie liczy), po powrocie do Hiroszimy postanowiliśmy wyskoczyć na kolację. Wierni zasadzie, by jeść tam, gdzie tubylcy, wybraliśmy maciupeńką knajpkę, w której menu było tylko po japońsku. Przy kontuarze siedziały trzy osoby, a miejsca zostało jeszcze tylko dla dwóch. Czyli dla nas!

Chwila konsternacji po obu stronach, po czym ja spytałam niepewnie: Sushi? Sushi! - wykrzyknął dziarsko pan za kontuarem i wskazał nam te dwa wakujące stołki. Towarzystwo obok zaraz się nami zainteresowało i jeden z tubylców, zużywając cały zapas angielskich słówek, jakim dysponował, dowiedział się, skąd jesteśmy. Po czym dał do zrozumienia, że kojarzy nasze położenie geograficzne jako "gdzieś blisko Dojczlandu".

Potem już było tylko lepiej. Sushi rewelacyjne, tubylcy przemili. Koniec końców, musieliśmy zjeść dwie kolacje, bo od sąsiadów dostaliśmy w prezencie dodatkowe porcje sushi. Na koniec cyknęliśmy sobie wspólną fotkę i wymieniliśmy się mailami, by tę fotkę sobie przesłać.

No i niech mi kto powie, że Japończycy to zamknięty i niechętny obcym naród!