Jedzenie w Japonii to niezła przygoda. Już pierwsze zakupy w tutejszym spożywczym (najpopularniejsza sieć to Family Mart - jest dosłownie na każdym rogu każdej ulicy w każdym mieście i miasteczku) uświadomiły nam, że łatwo nie będzie. Opakowania produktów bywają mylące, opisy tylko z rzadka są po anigielsku, a obsługa ślicznie się uśmiecha i nawija po japońsku.
Zanim opracowaliśmy sobie listę śniadaniowych "pewniaków", popełniliśmy wiele mniej lub bardziej zabawnych pomyłek. Do najmniej bolesnych należał zakup mleka zamiast jogurtu oraz jogurtu słodkiego zamiast naturalnego. Do bardziej kłopotliwych - zakup opakowania przyprawy maggi zamiast... suszonych jabłek w miodzie (miały być dodatkiem do jogurtu), które jak byk widniały na obrazku wraz z angielskim opisem "apples in honey"! Przed zakupem sake w opakowaniu jako żywo przypominającym nasze opakowania na jogurty, uratowała mnie nieufność, jakiej się nabawiłam po dwóch tygodniach takich zakupowych wpadek. Z pudełkiem pomaszerowałam do kasy i tak długo indagowałam ekspedienta, aż ten zdobył się na rozpaczliwy wysiłek i oświadczył po angielsku: alcohol!
Generalnie jednak, można sobie jakoś poradzić. Tutejsze sklepy oferują ogromny wybór gotowych dań oraz rozmaitych półproduktów, więc z głodu się nie umrze. Inna sprawa, że wizyty w tych marketach podważyły moją dotychczasową wiarę w to, że Japończycy zdrowo się odżywiają. Nigdzie na świecie nie widziałam tylu masowo kupowanych, próżniowo pakowanych produktów spożywczych oraz garmażeryjnych. Rzut oka na koszyki stojących przy kasie Japończyków wystarczy, by stwierdzić, że w każdym tutejszym domu króluje mikrofalówka. A czas to jedna z tych rzeczy, których Japończykom wyraźnie brakuje.
Podczas tej podróży w ogóle doszłam do wniosku, że Japończycy muszą żyć w dużym pośpiechu. Wszystko jest tu zorganizowane w taki sposób, by oszczędzić na czasie. Chce ci się pić? Co parę kroków masz automat, w którym możesz kupić dowolny napój - zimny, ciepły, gazowany, niegazowany, słodzony, niesłodzony... Dopada cię głód? W każdym minimarkecie kupisz ciepłego krokieta, kanapkę, sałatkę, sushi, a nawet ugotowane jajko. Niespodziewanie dochodzisz do wniosku, że nie podoba ci się twoja fryzura? Dworcowy fryzjer obetnie cię elegancko, co chwila zerkając na zegarek, bo liczy ci od minuty. A jak masz ochotę na szybkie sushi, ale przejadły ci się te z marektów, idziesz do zautomatyzowanej "susharni", gdzie nie czekasz na kelnera, tylko sam programujesz swoje menu, które przyjeżdża do ciebie na talerzykach.
Oczywiście, istnieją tu też normalne bary i restauracje, gdzie można celebrować posiłki, nie patrząc na zegarek. Jednak dla nas, "gajdzinów", takie celebrowanie zwykle wiąże się z pewnym ryzykiem. Menu po japońsku, zdjęcia dań, z których trudno wnosić o ich faktycznym składzie, obsługa, która po angielsku zna tylko kilka cyfr, ale za to ładnie się uśmiecha. No i dosyć nieczytelny system różnych "taks" i dodatkowych opłat serwisowych. Kilka razy zdarzyło nam się zweryfikować rachunek, co spowodowało jego korektę połączoną z serią ukłonów i przeprosin - sorry, sorry.
Jednak wszystkie te przygody zbladły wobec jednej wizyty w malutkiej knajpce w Kioto, gdzie kucharz - zażywny staruszek, podał nam na talerzach pół-żywego kalmara, który został, o zgrozo, żywcem spreparowany jako sushi, by na koniec, po konsumpcji większości jego ziemskiej powłoki, reszta dokonała żywota w tempurze. Po tej uczcie kalmary znikły z mojego jadłospisu nieodwołalnie.
O dziwactwach japońskiej kuchni można by napisać całe tomy, zatem na koniec wspomnę jedynie, że ocenę w najlepszym razie dostateczną wystawiamy tutejszym słodyczom. Mnie to generalnie nie boli, bo z tej części menu zrezygnowałam już wieki temu, ale mój Pan i Władca wręcz przeciwnie. Niestety, japońskie delicje w postaci ciastek nadziewanych słodkim ziemniakiem jakoś nie przypadły mu do gustu. Ratunkiem okazały się francuskie piekarnie i ich europejski asortyment. Vive la France!