Zupełnie niespodziewanie mam urlop. Właściwie, to planowałam go już od jakiegoś czasu. Zarezerwowaliśmy hotel i bilety na samolot. Nastawiłam się duchowo. Aż tu nagle, jakiś tydzień temu – trach! Wszystko się zawaliło. Urlop szlag trafił. Na szczęście, biuro podróży (nie wymieniam, żeby nie było, że reklamuję) wykazało się elastycznością i za umiarkowaną dopłatą zgodziło się voucher mój i męża wymienić na voucher starszej córki i jej chłopaka. Do sobotniego wieczora żyłam w przeświadczeniu, że Kreta w maju nie dla mnie, a obie córki cieszyły się, że tam lecą bez rodzicielskiego nadzoru.
Los jednak znowu zabawił się w Hitchcocka. W sobotni wieczór chłopak córki wykopyrtnął się na rowerze. Pół nocy spędziliśmy w szpitalu (jego niczego nieświadomi rodzice tego samego dnia wylecieli do Egiptu). Drugie pół na poszukiwaniu jakiegoś punktu, gdzie by mu zrobiono USG stawu barkowego. Ranek zastał nas wykończonych i wściekłych. W całej Warszawie nie ma ani jednego miejsca, gdzie w niedzielę można by wykonać takie badanie!
A ponieważ z podejrzeniem zerwanego ścięgna trudno lecieć na Kretę, chłopak córki został w Warszawie. Biuro podróży raz jeszcze zainkasowało za wymianę voucherów. Kreta w maju jednak dla mnie. I dla naszych dwóch córek.
I tak oto przyleciałam na tę piękną wyspę. W samolocie po raz kolejny przekonałam się, że źle się dzieje w państwie polskim. No bo jak ma się dziać dobrze w kraju, którego przyszłość narodu w wieku przedszkolnym, bawiąc się lalkami Barbie, śpiewa na całe gardło „Ona tu jest i tańczy dla mnie”? Na szczęście, dla równowagi, siedząca koło mnie pani w wieku dojrzałym okazała się bardzo inteligentną rozmówczynią, a jej małżonek dał popis doskonałej troski małżeńskiej, wizytując żonę co chwila (linie lotnicze posadziły ich na dwu końcach samolotu) i dopytując się, czy jej czegoś nie trzeba. A ona karmiła do pierniczkami w kształcie serca. Wzdech…
Kreta zaś jest taka jak być powinna – słoneczna, turkusowo-szmaragdowa, daleka od warszawskich trosk i poplątanych, życiowych ścieżek. Choć nie do końca. Bo troski mają to do siebie, że mkną za nami z prędkością światła. I zanim się człowiek obejrzy, one już zdążyły się rozsiąść na naszym leżaku. A, kysz!