wtorek, 22 czerwca 2010

Śmierć frajerom, czyli o absurdach NFZ

Tematem numer jeden obecnej kampanii prezydenckiej będzie szlachetne zdrowie. No i dobrze, bo wszyscy wiemy, że rzeczone zdrowie ma w naszym kraju smak kolejek do przychodni i szpitali, a także pieniędzy wydawanych podwójnie - raz na składki do NFZ, a drugi raz na konkretne usługi, które nam świadczą przychodnie i szpitale prywatne, kiedy nie możemy się dopchać do państwowych.

Fakt, że trudno się nam obecnie połapać, co nasi kandydaci na ten temat myślą, trochę mnie zatem niepokoi. Jarosław Kaczyński zarzuca Bronisławowi Komorowskiemu, że ten chce sprywatyzować służbę zdrowia, czemu Bronisław Komorowski przeczy z całą mocą, podkreślając, że rozstrzygające znaczenie ma art. 68 konstytucji. Żeby nie być jak ta tabaka w rogu, przeczytałam sobie ów artykuł i bardzo się ucieszyłam, bo jego punkt pierwszy mówi, co następuje: "Każdy obywatel ma prawo do ochrony zdrowia." Brzmi świetnie. Równie świetnie brzmi punkt drugi: "Obywatelom, niezależnie od ich sytuacji materialnej, władze publiczne zapewniają równy dostęp do świadczeń opieki zdrowotnej finansowanej ze środków publicznych." Niestety, cały efekt psuje ostatnie zdanie, które głosi: "Warunki i zakres udzielania świadczeń określa ustawa." Takie prawo pod warunkiem - klasyka. W tym wypadku, warunkiem jest posiadanie tzw. ubezpieczenia zdrowotnego.

Jak to wygląda w praktyce, wszyscy wiemy. Obawiam się jednak, że nie wiemy do końca, o czym sama się przekonałam nie dalej jak dziś rano. Poszłam do NFZ po tak zwane karty EKUZ, które upoważniają ubezpieczonych obywateli Unii Europejskiej do korzystania z bezpłatnej opieki zdrowotnej w krajach UE. Każdy, kto wybiera się na wakacje do któregoś z krajów UE, powinien się w taką kartę zaopatrzyć, bo bez niej może mieć problemy, jak skręci kostkę - dajmy na to - we Francji. Wypełniłam zatem wnioski, zaopatrzyłam się w dokumenty RMUA świadczące o uiszczaniu składek, zebrałam od dzieci legitymacje szkolne i studenckie i... stanęłam w gigantycznej kolejce z numerkiem 698 w garści.

Prawdziwy problem zaczął się z chwilą, gdy się wyświetlił mój numerek. Okazało się bowiem, że nie posiadam dokumentu świadczącego o zgłoszeniu mnie i dzieci do NFZ. Dokument taki winien wydać pracodawca męża, który jest płatnikiem składek. Błogosławione niech będą komórki! Jeden telefon i w kwadrans później mąż zameldował się przy okienku z wymaganym dokumentem. Ale radość nasza była przedwczesna. Okazało się bowiem, że zgłoszenie zrobione zostało w 2007 roku i jest już nieważne, bo w grudniu 2008 roku ja podjęłam pracę i zgłosiłam dzieci do NFZ (że też mnie podkusiło!), co NFZ skrzętnie odnotował w swoim systemie. Kiedy w maju tego roku zakończyłam pracę, mąż powinien był zgłosić dzieci ponownie (mnie, zresztą, również), czego nie zrobił, bo nie wiedział, że musi. Podobnie, jak ja nie wiedziałam, jaką głupotę zrobiłam, zgłaszając dzieci u mojego pracodawcy.

Efekt? Jedyną osobą ubezpieczoną był mój mąż. Chociaż - uwaga! uwaga! - składki były płacone bez najmniejszej zmiany, ciągle w tej samej wysokości, a przez jakiś czas nawet podwójnie. Jedynym problemem było uchybienie formalne w postaci braku zgłoszenia. Ponownego - dodam. Jeśli, miły Czytelniku, nic z tego nie rozumiesz, pociesz się, że ja też nie. Sympatyczny urzędnik NFZ tłumaczył nam to dobre 15 minut i zrozumiałam tylko tyle, że byłam nadgorliwa, ale "wszystko da się odkręcić". No to odkręciliśmy. Do końca życia jednak nie pojmę, jak to możliwe, że mimo skrupulatnego płacenia składek, rodzina może być pozbawiona ubezpieczenia. A słyszałam, że są tacy, co nie płacą, a są ubezpieczeni. Trzeba by się dowiedzieć, jak oni to robią. Śmierć frajerom!

poniedziałek, 21 czerwca 2010

Futbol kontra wybory, czyli o wyższości goli nad sondażami

Jako świadoma obywatelka RP, doceniająca wagę wyborów prezydenckich, postanowiłam spędzić wczorajszy wieczór pod hasłem "Wieczór wyborczy w domu i zagrodzie". W tym celu, do naszej zagrody zaprosiliśmy przyjaciół, wcześniej się upewniwszy, że głosowali na "naszego" kandydata. Bo choć kandydat Jarosław K. twierdzi, że od wczoraj wszyscy różnimy się pięknie, ja tam wolę zjeść kolację z kimś, z kim pięknie się nie różnię - mniejsze zagrożenie chorobą wrzodową.

W ten oto sposób, zasiedliśmy sobie wczoraj w gronie przyjaciół, co się pięknie nie różnią, przed telewizorem i śledziliśmy wyniki napływające z komisji wyborczych. Trochę nas dziwiło, że napływają jakoś tak ślamazarnie, choć przecież to nie wybory parlamentarne, kandydatów było raptem dziesięciu, więc zliczenie krzyżyków przy tych paru nazwiskach i przesłanie mejlem wyników tych skomplikowanych obliczeń do PKW nie powinno nastręczać aż takich problemów.

Ale nastręczało, więc naród (w tym i my) skazany był na słynne już w naszym kraju sondaże. Żeby nie zawężać sobie percepcji, zrobiliśmy użytek z pilota, dzieląc czas antenowy między TVP Info oraz TVN 24 - siedem i pół minuty dla jednych, siedem i pół minuty dla drugich i abarot od nowa. Taktyka ta okazała się bardzo trafiona, bo sondaż TVP głosił całkiem co innego niż sondaż TVN. Trochę nas to zdezorientowało i już nie wiedzieliśmy - otwierać tego szampana czy nie? W związku z tym, przyjaciel zaproponował, żebyśmy może, w ramach relaksu, przerzucili na meczyk.

Grało akurat Wybrzeże Kości Słoniowej z Brazylią. Czas antenowy podzieliśmy zatem na trzy - po siedem i pół minuty na TVP Info, TVP2 i TVN24, i tak sobie dotrwaliśmy do końca meczu. Kiedy wyłączaliśmy telewizor, wiedzieliśmy, że Brazylia dokopała WKS trzy do jednego. Nie wiedzieliśmy natomiast, ile Komorowski dokopał Kaczyńskiemu. Bo sondaże nadal uparcie się różniły - może i pięknie, ale dosyć zasadniczo.

I tak oto ujawniła się przewaga sportu nad polityką, goli nad sondażami. Które, jak pokazuje doświadczenie, odzwierciedlają bardziej pobożne życzenia zleceniodawców, niż rzeczywistość.

wtorek, 15 czerwca 2010

Fajnie, że nasi nie grają

Fakt, że rozpoczęły się Mistrzostwa Świata w piłce nożnej, dotarł do mnie dopiero w ostatnią sobotę, kiedy Anglia grała z USA. Część rodziny oglądała, druga część (w tym ja) olała, bo właściwie, co mnie obchodzi, kto wygra, a kto przegra, skoro nasi i tak nie grają.

Wczoraj jednak, kiedy bardziej zainteresowana część rodziny zasiadła przed telewizorem, dałam się namówić i też zasiadłam. I upewniwszy się najpierw którzy są którzy ("Ci w niebieskim to Włosi? - Tak, mamo, to Włosi. - Ale oni jacyś tacy indianscy... - A, nie! Ty mówisz o dresie, a ja o koszulkach! Ci w niebieskich KOSZULKACH to Włosi."), postanowiłam kibicować Paragwajczykom. Nie żebym jakoś specjalnie ceniła dokonania Paragwaju w dziedzinie kopania piłki - o tym nie mam zielonego pojęcia. Kierowała mną zwykła solidarność - skoro Włosi to mistrzowie świata, Paragwaj startuje z pozycji słabszego, a słabszy bardziej potrzebuje wsparcia - choćby tylko duchowego i słanego z odległości wielu tysięcy kilometrów dzielących Warszawę od Kapsztadu. A zatem - viva Paraguay!

Meczu opisywać nie będę, bo bym się tylko skompromitowała. Wystarczy, że z mojej niekompetencji regularnie naśmiewa się rodzina, która co i rusz sprawdzała, czy wiem, co to znaczy "spalony", i czy mi się strony boiska nie mylą. Na wszelki wypadek informuję, że mi się nie myliły, oba gole zauważyłam w porę i nawet znam nazwiska kilku graczy, którzy jakoś się tam po obu stronach wyróżnili. Wynik mnie raczej ucieszył, wkurzyli mnie za to Włosi, którzy nie dość, że podle faulują, to jeszcze są mistrzami kamuflażu i sztuki dramatycznej. Życzę im jak najgorzej!

Generalnie jednak, uznałam wczorajszy wieczór za udany i zamierzam Mundial śledzić, może nie jakoś regularnie, ale za to z pewnym zaangażowaniem. Będę kibicować słabszym, wyciągnąwszy najpierw od rodziny informację, kto właściwie jest słabszy, bo podobno łatwo się pomylić. Zresztą, nie wykluczam odstępstw od tej zasady, bo może od czasu do czasu pokibicuję sympatyczniejszym. Albo ładniejszym. Zobaczymy.

Dokonałam też przy okazji zaskakującego odkrycia. Właściwie, to cieszę się bardzo, że nasi nie grają. Bo wtedy nie miałabym wyboru. Musiałabym im kibicować, i to z co najmniej dwóch powodów: a) bo nasi, b) bo... słabsi. Albo nawet najsłabsi. W dodatku, trudno by było liczyć na niespodziankę, jak choćby ten remis Paragwaju z mistrzami świata. Czyli i przymus, i nerwy, i rozczarowanie. A tak? Pokibicuję dziś chłopcom z Wybrzeża Kości Słoniowej. Podobno kiedyś trenował ich nasz Kasperczak i coś tam z nimi wygrał. Więc oni trochę jakby "nasi", prawda?

poniedziałek, 14 czerwca 2010

Kto zwyciężył w debacie

Powiem od razu - nie mam pojęcia. Nie oglądałam, nie słuchałam, nie czytałam komentarzy. Mam dosyć tej maszynki do mielenia mózgów, jaką jest kampania wyborcza. I choć wiem, że to nieunikniony element demokracji i wyborów, mam na szczęście - nomen omen - wybór: mogę wyłączyć telewizor.

I robię to, ostatnio coraz częściej. Co wcale nie znaczy, że wybory mijają mnie bokiem. Nie ma zmiłuj. Ba, powiem więcej - sama biorę udział w debatach. Wystarczy się spotkać ze znajomymi. Prędzej czy później, temat wyborów wypełza z kąta i wygodnie rozsiada się przy stole. A potem to już tylko o tym...

Ot, choćby wczoraj. Pojechaliśmy sobie rodzinnie do przyjaciół pod Warszawę. Mają dom z ogrodem, taras obrośnięty zielenią, dwa psy oraz - żeby nie było tak rajsko - całą masę komarów, ale przed tymi ostatnimi dzielnie broniliśmy się przy pomocy repelentów. No więc, siedzieliśmy na tym tarasie, popijając kawę i piwko i kontemplując odżyłą po ostatnich deszczach przyrodę. Było sielsko i anielsko, ale do czasu. Zza jakiegoś krzaka (podejrzewam, że kłującego) wylazły wybory, wtargnęły na taras i zmąciły nam błogi spokój.

Okazało się, że my głosować będziemy na jednego, oni na drugiego, bo my myślimy o jednym to, a oni o drugim tamto i vice versa. W powietrzu, oprócz komarów, zaczęły fruwać argumenty, niektóre też kłujące. A potem, nagle zamilkliśmy. Popatrzyliśmy na siebie i niemal wybuchnęliśmy śmiechem. I z nieskrywaną przyjemnością skonstatowaliśmy, że choć różnimy się co do oceny kandydatów na prezydenta, Agnieszka nadal robi wspaniałe grafiki i świetną kawę, z Markiem doskonale rozmawia się o sztuce, a my też jesteśmy całkiem sympatyczni. Oni niech sobie głosują na jednego, my na drugiego, historia oceni, kto się mniej pomylił, a państwo K. i państwo B. nadal się będą przyjaźnić i wspólnie oganiać się od komarów.

Krótko mówiąc, w NASZEJ debacie zwyciężył zdrowy rozsądek.

piątek, 11 czerwca 2010

Chopin na akordeonie, czyli Chopin Open w Warszawie

Wczorajszy wieczór spędziłam w towarzystwie Przyjaciółki i Chopina. W Teatrze Wielkim rozpoczął się trzydniowy festiwal La Folle Journée (na polski przełożono to jako Szalone Dni Muzyki), podczas którego warszawska publiczność będzie mogła wziąć udział w ponad stu koncertach i wysłuchać bardzo wielu utworów Fryderyka Chopina. Festiwal, którego idea powstała we Francji (po raz pierwszy odbył się w 1995 roku w Nantes), ma na celu przybliżenie muzyki klasycznej możliwie szerokiej publiczności. W tym roku bohaterem Szalonych Dni Muzyki jest właśnie Chopin, a koncerty na jego cześć odbyły się już we Francji, Hiszpanii, Brazylii i Japonii. Warszawa jest na tej trasie ostatnim przystankiem. Szczegóły na temat festiwalu można znaleźć tu: http://www.chopinopen.pl/index.php?id=30 .

Frycka kocham od zawsze. Już jako mała dziewczynka z zapartym tchem śledziłam Konkursy Chopinowskie, fetowałam zwycięstwo Krystiana Zimermana, nie rozumiałam zachwytów Marty Argerich nad Ivo Pogorelicem, bardzo chciałam, by kolejny konkurs wygrał Jean-Marc Louisada (zwyciężył Bunin, Louisada zajął dopiero V miejsce)... Miałam wiele różnych nagrań obu koncertów, przy czym e-mol zawsze bardziej trafiał mi do serca niż f-mol, choć tego drugiego w niezapomnianym wykonaniu Garricka Ohlsonna też mogę słuchać w nieskończoność.

Dlatego na wczorajszy koncert popędziłam jak na skrzydłach, mimo wysokich obcasów, które mi w tym wybitnie przeszkadzały. Na szczęście, koncert e-mol w wykonaniu Borisa Berezovsky'ego i Sinfonii Varsovii wart był tych obcasów. Kiedy zabrzmiało Rondo vivace, zapomniałam nawet o panującym wokół tropikalnym upale. Berezovsky zagrał porywająco, acz prosto i klasycznie - beż żadnych ekstrawagancji. Myślę, że Frycek byłby zadowolony.

Przypuszczam też, że spodobałoby mu się również wykonanie kilku jego utworów przez akordeonowe Motion Trio. Nowoczesne, dowcipne, zagrane z przymrużeniem oka - dla mnie bomba! Zachwycił mnie zwłaszcza Mazurek C-dur - coś takiego mógł Frycek usłyszeć w wiejskiej karczmie i przenieść na swoją partyturę. W jakimś sensie historia zatoczyła koło.

Reasumując, wspaniały wieczór w doborowym towarzystwie.

środa, 9 czerwca 2010

Logarytm a sprawa polska - przykra wiadomość dla Korwina-Mikkego

Halo, Panie Januszu, tu Ziemia! Proszę zejść na chwilę z obłoków, bo mam dla Pana przykrą wiadomość. Otóż, sprawdziłam Pańską teorię co do wiedzy na temat logarytmów w populacji żeńskiej i męskiej. W wywiadzie Joanny Stanisławskiej powiedział Pan, że żadna z 20 zaczepionych na ulicy kobiet (wszystkie skończyły liceum) nie wiedziała, co to jest logarytm. I był Pan absolutnie pewny, że podobna sonda przeprowadzona wśród facetów dałaby inny wynik - podobno co drugi wie. Ergo faceci mają inny (w domyśle lepszy) typ intelektu. Zatem - panowie na stanowiska, a kobiety do kuchni. Bo przecież trudno pełnić odpowiedzialne funkcje w państwie czy w firmie, jak się nie umie podać definicji logarytmu, prawda?

No to mam dla Pana rewelację - Pańska sonda jest do bani! Sprawdziłam, spytałam dwóch facetów po liceum, w tym jednego inżyniera. Obaj polegli na tym nieszczęsnym logarytmie. I teraz strasznie się boję, że nasza Ojczyzna jest zagrożona. Bo skoro ani babki, ani faceci nie znają się na logarytmach, to kto będzie nami rządził?! Pan sam jeden nie udźwignie - żeby nie wiem co, choć logarytmy i różniczki nie mają przed Panem tajemnic, a całką umie Pan się posługiwać jak ja patelnią. Oj, przepraszam, to kiepskie porównanie, bo moje dokonania kulinarne nie należą do wybitnych. Więc nie patelnią, szydełkiem. Wprawdzie ostatni raz szydełkowałam jakieś ćwierć wieku temu, ale szło mi naprawdę nieźle.

Tak czy siak, martwię się bardzo. I nawet, na wszelki wypadek, sprawdziłam, co to jest ten logarytm. Gdybym się teraz na Pana nadziała na ulicy, podniosłabym statystykę. I tylko niech mi Pan nie wyrzuca, że moja sonda jest do kitu, bo próba za mała. Trawestując wypowiedź jednego z Pańskich rywali w wyścigu do Pałacu Namiestnikowskiego, odpowiadam: jaka sonda, taka próba. I takie też wnioski.


Wykresy logarytmu dziesiętnego, Wikimedia Commons
Nie mam pojęcia, o co w tym chodzi, ale pan Mikke na pewno wie

wtorek, 8 czerwca 2010

Kampania zapisana w gwiazdach

Jak człowiek żyje w "cywilizowanym" świecie (cudzysłów nieprzypadkowy), od wyborów nie ucieknie, choćby chciał. To znaczy, mógłby, pod warunkiem że zamknąłby się w klasztorze, odciął od mediów i przestał otwierać lodówkę. Jeśli jednak żyje w miarę normalnie, kampania dopadnie go i wciągnie w swój wir pomyj i wszelakiego śmiecia, który w tym wirze pływa. Na razie, te pomyje nie cuchną jeszcze aż tak bardzo i wylewane są na głowy kandydujących głównie przez komentatorów (np. internautów), bo sami kandydaci wykazują sporą powściągliwość. Ale primo, pomyje to pomyje - perfumą nie pachną, a secundo, kampania dopiero się rozkręca, więc nie ma co chwalić dnia przed zachodem słońca. Tak czy siak, już dawno doszłam do wniosku, że by uprawiać politykę i kandydować na najwyższe urzędy w państwie, trzeba mieć skórę zmutowanego nosorożca, bo inaczej czytając i słuchając o sobie w mediach, człowiek może od razu palnąć sobie w łeb.

Tak się rozpisałam o wyborach, choć właściwie wcale nie o nich chciałam pisać. Ale jak tu się oprzeć pokusie, skoro wyborami zajmują się już nawet wróżbici? Tak przynajmniej wyczytałam na onecie. Jedni stawiają karty, inni patrzą w gwiazdy i wszystkim wychodzi, że ktoś wygra, a ktoś przegra, oraz że kampania będzie brutalna, ale nie teraz, tylko w drugiej turze. Ja o tarocie wiem tyle, że istnieje, a o gwiazdach, że są kulami gazowymi, a w zasadzie mogłabym przepowiedzieć to samo. Nie umiałabym tego wprawdzie uzasadnić koniunkcją Jowisza z Uranem w znaku Ryb, co pozbawiłoby moją przepowiednię pierwiastka paranaukowego, ale może to i lepiej - magia to magia, im bardziej tajemnicza, tym lepiej.

Pisanie horoskopów, to w ogóle fajna sprawa. Trzeba się tylko pilnować, by nie wyjść poza ogólniki, a efekt Forera sprawdzi się w stu procentach. Zrobiłam kiedyś mały eksperyment - sprawdziłam swój horoskop dzienny na kilku portalach internetowych. Wynik był niezwykle interesujący - pozornie, niektóre przepowiednie różniły się od siebie zasadniczo, ale po wnikliwszej analizie, okazywało się, że mówią właściwie to samo. Kwestia sformułowań oraz interpretacji. Na przykład, jedna wróżka pisze: "W pracy czeka cię wielkie wyzwanie; wykaż cierpliwość i determinację, a odniesiesz sukces", inna zaś wieszczy: "W pracy chwilowy zastój; nie zniechęcaj się jednak, bo co dziś zasiejesz, jutro przyniesie plony". Krótko mówiąc: pracuj, Beatko, ciężko, bo tylko tak możesz coś osiągnąć, a przecież zastój też może być nie lada wyzwaniem, nieprawdaż?

Prawdaż. Co ciekawe, podobno sporo osób w to wierzy, i to niezależnie od światopoglądu - mniej lub bardziej materialistycznego. Zabawny przykład takiej wiary w przepowiednie opisuje Milan Kundera ("Księga śmiechu i zapomnienia"), który swego czasu, kiedy czeska władza ludowa odmówiła mu prawa do jakiejkolwiek pracy, utrzymywał się właśnie z pisanych pod pseudonimem horoskopów. Szło mu tak świetnie, że szef wydawnictwa, dla którego tworzył swoje przepowiednie, zatwardziały komunista i wierny wyznawca nauki Marksa i Lenina, zapragnął otrzymać taki horoskop - oczywiście, anonimowo i w wielkiej tajemnicy przed całym światem. I otrzymał. Podobno Kundera nieźle sobie w tym horoskopie pofolgował, opisując paskudne cechy charakteru owego kacyka i przepowiadając mu całą serię nieszczęść. Facet uwierzył, bardzo się przejął i podobno nieco złagodniał.

Ciekawe, czy nasi kandydaci na prezydenta czytali horoskop na onecie. I ciekawe, czy taka lektura wpłynęłaby na przebieg kampanii. Może ten, któremu przypisano skłonność do wywlekania na światło dzienne brudów i ubliżania rywalom, powściągnąłby nieco swój temperament? A może przeciwnie - skoro już to przepowiedziano, nie będzie się hamował i pójdzie na całość? Na dwoje babka wróżyła.

środa, 2 czerwca 2010

Powrót znad Bosforu


Trochę mnie nie było, bo byłam gdzie indziej. Na dwóch kontynentach jednocześnie, czyli w Konstantynopolu. Którego nie nazywam Stambułem (ani Istambułem), bo tak mi zostało po przetłumaczeniu dwóch książek ("Drakula" i "Roger Sycylijski"), w których to niesamowite miasto odgrywa niepoślednią rolę. Byłam tam krótko, przeleciałam przez Konstantynopol jak meteor, choć porównanie może wydać się nieadekwatne z uwagi na gigantyczne korki, w których przestałam pewnie 20% całego pobytu. Most na Bosforze zakorkowany jest nawet w środku nocy, a na dojazd dokądkolwiek należy z góry przeznaczyć dwa razy więcej czasu, niż to wynika z mapy i zwykłej logiki logistyki.

Ale zostawmy korki. Miasto na siedmiu wzgórzach i tak jest piękne, choć fragmentami zaniedbane. Serce boli, gdy się widzi próchniejące deski fasad słynnych osmańskich domów, które lata świetności dawno mają za sobą, a przed sobą już tylko powolną i nieuchronną degrengoladę. Podobno jest to doskonała metoda na uniknięcie konfrontacji z ichniejszym konserwatorem zabytków. Ktoś kupuje taką perłę architektury osmańskiej, po czym spokojnie czeka, aż perła się zawali, bo wtedy konserwator może się już bujać, a chałupkę na parceli za milion dolarów odbudowuje się w dowolnym stylu. Allachu, widzisz i nie grzmisz!

Allach w ogóle jest w Turcji tolerancyjny nad podziw. Jak mi powiedziała towarzysząca nam Turczynka, turecki islam to islam "nowoczesny", czyli - powiedzmy to sobie otwarcie - żaden. Zwłaszcza w takich miastach jak Konstantynopol. Choć, nie powiem, w Błękitnym Meczecie (cudo!) paru pobożnych muzułmanów widziałam, a jeden nawet sobie obmywał nogi. Nikt nie poprosił mnie o narzucenie na głowę chusty, co mnie samą nawet wprawiło w zakłopotanie. No bo, jakże to tak - do meczetu z odkrytą głową? Turystyka przed religią, drodzy państwo, pragmatyzm przede wszystkim.

Odwiedziłam też Świętą Zośkę, czyli Hagia Sofię, o której co poniektórzy mówią, że mądra była. Jedno jest pewne - była piękna! I nadal jest, choć zawsze czuję pewien dyskomfort, łażąc z aparatem fotograficznym po miejscu, które kiedyś pełne było ducha (nieważne, czy chrześcijańskiego czy muzułmańskiego), a dziś pełne jest już tylko błysku fleszy. Tu inskrypcje z imionami Allacha i Mahometa, tu mozaiki Chrystusa Pantokratora, a tu, proszę szanownej wycieczki, siedział na tronie bazyleus, bo w tym okręgu był, imaginujcie sobie, środek świata. Trzask, trzask, fotki zrobione, idziemy dalej, na galerię, gdzie siedziała cesarzowa i trzeba przyznać, że klawy miała widok na to centrum universum.

A potem był bazar. Na szczęście krótko, bo zakupy to żywioł mi obcy. I tak wykazałam się brakiem asertywności i nie uniknęłam przymiarki skórzanej kurteczki, która była jak na mnie szyta ("It's because of your perfect body, Ma'am!"), ale której nie kupiłam, ku wielkiemu rozczarowaniu czarującego (nomen omen) sprzedawcy. Dowiedziałam się jednak, że mam na pewno 25 lat, a figurę taką, że każdy ciuch będzie na mnie leżał jak na modelce, więc pobyt na bazarze nie był stracony. W chwilach obniżonego nastroju, będę to sobie wspominać.

I to by było na tyle. Szybko, krótko, po łebkach. Wystarczyło, by się zachwycić i przyrzec sobie: jeszcze tu wrócę. Żeby mieć czas, pospacerować uliczkami zabytkowej dzielnicy Sultanahmet, odwiedzić jeszcze kilka spośród paru tysięcy tamtejszych meczetów - może będę musiała narzucić chustę?... I porozmyślać o tym, że kiedy wznoszono Hagię Sofię, u nas Wars nawet jeszcze nie zalecał się do Sawy.